czwartek, 4 sierpnia 2016

Manekin


Manekin
To słowo jak wyrok
Egzekucja na miejscu
Za szkłem witryny
W błysku ostrza
Czyli kolejny wynalazek homo sapiens sapiens
Który odkrył ogień i dotknął księżyca
Ale nie potrafi zaprzestać stawiania manekinów
Skoro może iść wśród swoich i cudzych kul
Wolny jak one
Do nieba, donikąd, gdziekolwiek

Za szkłem
Pod gilotyną
Egzekucja manekina nadal trwa
Tylko widać odblask na szybie
I litery wśród kartek
Przepisane z pamięci
Czasem wydarte ze szmacianej głowy

piątek, 15 lipca 2016

Zero


Jak cień
Mały szpieg ciągle chce informacji
Chce zobaczyć, chce usłyszeć, chce poczuć
Oddychać
Wciąż pyta
Czemu widzi pustkę w przestrzeni
Czemu w nocy przez rolety na oknach
Wlewa się z mroku nieba nic
Nieznane, nieuchwytne
Miotające psychiką 
Czemu? Czemu to się dzieje?
Jakby miał w swoim domu
Zbyt mało samego siebie wokół próżni
I dobrze wie, że nie poznał własnego ja
Ale widział, jak reagują na nie inni
Gorsi
Zakneblowani strachem, nie mogą myśleć, nie mogą czuć
Jest tylko nic

Wciąż chce zadawać pytania
Komu? Przecież tu nie ma nic

wtorek, 5 lipca 2016

Noc i dzień to doba - 3



- Więc... jesteś.
- Jak widać.
- Nie przyjechałeś tutaj tylko po to, by pogruchotać zawieszenie?
- Mam forsę, mogą pogruchotać nawet łeb jakiemuś kretynowi pod dyskoteką i mnie nie wsadzą.
- Heh, nieźle. Dobrze zainwestowałeś, prawie jak naziści w Hudal'a.
- Też mi porównanie... - odparł z lodowatym uśmieszkiem - Ja robię mądrzejsze interesy.
- Mam wierzyć?
- A jak myślisz, czemu jesteśmy akurat w tym pokoju?
Facet przypominający z dalsza absurdalnie wysoki wieszak rozejrzał się. Na pierwszy rzut oka nic nie wskazywało na coś nadzwyczajnego w tym pomieszczeniu, może tylko absolutnie niezbędne, wręcz spartańskie wyposażenie w ilości dwóch przeźroczystych krzeseł, stolika z postawionymi na nim szklaneczkami oraz małej lampy.
- Zamontuj jeszcze tę plastikową klatkę do rozmów, przeszukuj przed wejściem i tak dalej.
- Jakoś nie wydaje mi się, żebym mocno szafował ołowiem, ale zazwyczaj szpiclom wystarczała kulka. No i dobieram sobie towarzystwo na poziomie, dlatego ostatnio pogadałem tylko z wartymi uwagi osobami, było warto. 
- Przesadzasz. Za drogo ci wychodzi?
- To ostatnia rzecz, o jakiej bym myślał u siebie. Jak myślisz, czemu nagle zmieniłem branżę?
- Wyrzuty sumienia?
- Do ciężkiej cholery, przestań. Też jestem człowiekiem, chociaż może nie wyglądam.
- Czyli wyrzuty sumienia.
- Nie, cwaniak chciał mnie sprzedać. Posłuchał się konkurencji i mamy finał, a wyszedł na tym tak, że wrócił z podkulonym ogonem do obecnych panów i władców. Ruscy czy Włosi, kto to wie. Teraz jest kocioł, jedni próbują zatrzymać zdobycze, drudzy odzyskać wpływy, a trzeci szukają szczęścia.
- A ty...
- Wyjechałem przedstawić się pewnym biznesmenom, a oni już wiedzieli co ze mną zrobić. I jak zarobić. - wtrącił się.
- Ruscy nie robili problemów?
- Kapar na tyle mniej zarobił, że kwestia życia i śmierci, czyli procenty od transakcji odchodziły w terminie. Pewnie się nieźle wkurzył i do dziś pamięta, mówiłem ci.
- Ruscy w Syrii...
- Coś się tak ich czepił? - znowu przerwał.
- Ciekawy jestem.
- Ciekawość to pierwszy stopień do krawatu Stalina. Ale skoro jesteś taki ciekawy...
Chrząknął kilka razy, przepłukując zaschłe gardło Jackiem Danielsem. Przyjaciel (popełniając w jego oczach świętokradztwo) zrobił to samo, ale z dodatkiem kostek lodu.
Powoli odstawił szklankę, rozparł się na krześle, zachowując przy tym wrażenie człowieka z wyższych sfer.
- Na morzu tylko pokazują, że są. Każdy siebie wzajemnie pilnuje, ale przecież wszyscy dobrze wiedzą, że nie ma co się wyrywać, a tymczasem na lądzie prawie się tłuką w najlepsze z Irańczykami i resztą o dostawy żelastwa. Śmieszne, że to wszystko jest tak groteskowo multilateralne i choćby ktoś się wystrzegał zabijania, to i tak zrobi na tym interes. Albo komuś w tym niechcący pomoże. Wschód, zachód - jeden kij.
- Tylko tyle? Jakby ciebie to mało obchodziło.
- To już sprawa biznesowa. - uśmiechnął się uprzejmie.
Wytrwale, ale nie uporczywie spoglądał mu w oczy.
Oczy. Nie źrenice, przysłonięte drobnymi brwiami i rzęsami, ale wciąż oczy. Pełne, wręcz wyłupiaste. 
Te same, identyczne jak kiedyś. Nieważne, w jakim bagnie byli, nieważne po czyjej stronie - były niezmienne. Brązowe, może nawet orzechowe, wodziły smętnie wokół, powoli delektując się stagnacją. 
Te same, jak u poprzedniego rozmówcy.
Te same, jakby wiedzące, że życie nie zna dobrego finału.
Świat w nich zawirował, tysiące barw zlało się w pustą czerń.

Chciałem, może nie chciałem... Może musiałem?
Nie, nie chcę się pytać. Są o wiele lepsze źródła odpowiedzi.
Są usprawiedliwienia, są wnioski, są zmiany. Wszystko znajduje się gdzieś po tamtej stronie lustra, gdy się w nim przeglądam. Zmęczony lub wypoczęty, z zadaniem przed sobą lub wybieraniem, po śnie czy załatwianiu spraw - ale wciąż to samo widzący w szkle. Nazywaj to dowolnie, może być i krystalicznym zwierciadłem, ale odda ten sam obraz co tafla wody w kałuży i będzie równie bezlitosne. 
Lustro to tylko rzecz, tylko stety lub niestety oddaje do bólu realizm sytuacji i gdy potrzebujesz coś z siebie wyrzucić, przecedza to niczym sito. Chyba jednak nie da rady poradzić sobie ze mną... a może i da. Mniejsza.
Sprawdziłem konto...
Aha, korek. Autostrada jak stąd na Kamczatkę, ale na moim odcinku oczywiście korek. Może jeszcze objazd do tego?
Eh. No cóż, więc sprawdziłem konto. Za kontrakt wszystko poszło, jak należy, uciszyłem...
Jak jedzie ten baran! Prawo jazdy chyba w zdrapce wygrał.
Dawno się nie denerwowałem, pokazując jakiekolwiek symptomy. To nie jest profesjonalne, to nie jest dobre...
Tysiące myśli gniecie język, chcąc go zmusić do mówienia, paplania, wyklinania. Byle tylko sobie ulżyć.
Głowa. Muszę czymś zająć głowę. Skoro nie pomagają leki - zajmuję głowę. Wszystko działa logicznie.
Spokojnie oddychaj.
I nikt ci nie ma prawa powiedzieć, że "nie możesz tak myśleć". Wszystko jest tu dobre, gdy jakoś daje efekty.
Skręcam, powoli... Objazd, niech to diabli.
Znowu stoję. Sprawdzam na tablecie sytuację w domu. Postęp, jak on człowiekowi ułatwia zadanie... Wszystko w normie. Obraz i systemy jakoś nie wariują. Obserwator też mnie wciąż asekuruje, jadąc gdzieś z tyłu.
Dobrze, że mi się nie śpieszy, inaczej byłoby słabo.
Pytał o Syrię... Szkoda mi go, ale przecież od dawna mówili, że nawet w takim burdelu ktoś się tym zainteresuje. I zgadnijmy: kto będzie musiał prostować biznes trupami w piachu czy rzeczułce na drugim krańcu Polski, skoro nawet własny przyjaciel może bezmyślnie wchodzić w szkodę? 
A więc faktem się stało, że zaczyna się robić zamieszanie. Interesy nie są już takie proste i za dużo zaczyna się dziać wokół mnie, ale mnie to nie boli. Bez tego gaduły jakoś dam sobie radę, mam wyjście, eh... Kalkuluję.
Muszę się tylko za wszelką cenę utrzymać na powierzchni. Znajdę może inną przykrywkę, zniknę z oczu Kaparowi i nie będę go wodził za nos. 
Nie pozwolą mi.
Więc skończę to, jak dawno już powinienem, zadowolę siebie i ich. Teraz tylko dojechać do domu.

Uwiera mnie ta marynarka, dziecinny dresscode. I tak, jeżeli będę musiał zmieniać fatałaszki i starać się nie w coś nie wdepnąć, to idzie do śmieci. Cholerne pozory. 
Odpinam pasy - co za ulga. Wychodzę, mieląc pod pantoflem parkingowy żwir i zamykam samochód, mocując się z kluczykami uciekającymi mi z rąk. Idę do mieszkania, pokonując krótki odcinek drogi.
Teraz szukam kolejnych kluczy. Pięknie.
Eh, gdzie jesteś...
Mam cię. Otwieraj się no, pokaż, na co cię stać.
Popycham drzwi, za mną słyszę jakieś głosy. Chcę się błyskawicznie odwrócić, ale szpara między futryną a drzwiami nagle błyskawicznie staje się pełnym otworem, co...
Uciekam do tyłu, sięgam za materiał paska, dłoń wysuwa...
Przede mną stoi mój asekurant. Niepozorny, szary zjadacz chleba, idealny do wtopienia się w tło trzydziestolatek. Dla dopełnienia obrazu kuriozum ciągle zapominam jego imienia, to cholernie źle... 
Wchodzę do mieszkania, zamykam za sobą drzwi. Patrzy się na mnie jakoś dziwnie. Coś się stało.
- Teczka. Wieziesz znowu. Nowe dokumenty. Tajemnica.
Biorę z nieukrywanym zażenowaniem. A miało być tak pięknie, no nic.
Odwracam się na progu i pytam:
- Tomek?
Kiwa głową. Wie, o co mi chodzi.
Zarażę się w końcu tym maszynowym wykonywaniem poleceń...

Przynajmniej jadę, a nie wlokę się po autostradzie. Muszę mieć to za sobą jak najszybciej, bo mam dosyć, nie jestem robotem. Od tego są inni... 
Jak trzeba, to nim chyba muszę być.
Wchodzę w lekki zakręt, lekko przejeżdżam po łuku.
Co tak capi, Chryste. Gorączkowo kombinuję przy nawiewie i tym podobnych rzeczach, ale zaraz się porzygam. Może odświeżacz coś da, jest tuż obok, uff.
Psssss... Lepiej, choć wciąż cuchnie padliną. 
O wiele lepiej. Jakoś lepiej lub gorzej zmierza to do stanu "w sam raz". Jakoś. 
Więc jadę. 
Cholera, co...
Patrzę w dół na sekundę, chyba jakimś kwasem dostałem, jakby wygryzało mi wnętrzności. 
Jezu, co jest, płuco albo serce... Nie mogę...
Trzymaj wzrok na drodze za wszelką cenę.
Tylko chwila, spokojnie, nic że boli i zaczyna promieniować na całą klatkę, opanuj się... Klnę, muszę się zatrzymać, szybko za telefon, nie daję rady, macam na ślepo. Kierunkowskaz, hamulec, próbuję je wyłapać, ale jestem taki bezwładny, gdzie one są?!
Osuwam się prawie na deskę rozdzielczą, coś wyrywa mi cały tors.
Hamulec, muszę go przydusić, nieważne kto we mnie z tyłu wjedzie, nie dam rady, ciemno, nie mogę już, nie powiem mu co u mnie...
Barierka, skąd, hamulec - w jednej sekundzie są moimi sędziami.
Trzask.

Gdzie ja... Opanuj się najpierw, oddychaj. 
Chcę się rozejrzeć - ciemność, może worek na głowie. Nasłuchuję - cisza.
Światło, mały przebłysk. Pod powieki dociera trochę obrazu: pognieciony wrak, krew, słońce, rozrzucone szpargały... Okropny ból, chyba leżę czymś przygnieciony, albo po prostu coś naciska z siłą dorosłego słonia na ciało powyżej pasa. Reszty tego cholernego ochłapu mięsa nawet nie czuję i wolę się nie domyślać, co na nim się znajduje. Słabo mi, nie mogę się ruszać, nie wierzę...
Sekunda, dwie - musisz myśleć, chociaż jest nie najlepiej.
Może ktoś wezwał pomoc, może już idą. Może...
Trucizna... Na pewno. Odświeżacz został zamieniony, gdy rozmawiałem, może przewody hamulcowe przecięli, ale jak... W sumie nikt się nie dowie, zaplanowali do szczegółu, asekurant pewnie też załatwiony albo i po co, to ma przypominać wypadek, nie morderstwo...
Przetwarzane informacje mnie dobijają... 
Nie porwali mnie, zabiją, po co okup, można mądrzej. Nie poobcinają palców, nie chcą informacji. 
Tysiące myśli w jednej sekundzie tłoczy się w rachunku mojego ja. Wyrzucam, eliminuję te nielogiczne i wprost absurdalne. Tylko po co, w stu procentach jestem skończony. W sekcji pewnie nic nie wykryją, rozłoży się za szybko, metody jak kiedyś u sowietów albo niedawno naszych służb. Podpatrzyli, może współpraca, ale ludzie to tylko pionki... Mózg jakby odpada mi z czoła i osuwa się na potylicę.
Powoli tracę zmysły. Ciemno, cicho...
Dziwne, skąd odczuwam senność. Cholera, chyba... coś się ze mną... nie mogę skupić... myśli... dryfować...
Ach...




poniedziałek, 4 lipca 2016

Bez pytań


Własne podwórko jest zbyt przyjazne

Żeby spokojnie w nim nie oszaleć
Nie usłyszeć
116 111 połączenie nieodebrane i fatamorganą zalać świat iluzji
Koloryzując szarością kontrast nieba
Oddalać się
Wgłąb aż spływając z nadgarstków i szyi do Delf
Nie ukazać wątpliwości
Wychodząc na przeciw, wychodząc zza zakrętu
Bo pięknie jest zobaczyć pustkę
Trafić na karetkę w żałobnym karnawale
Popchniętą na ślepy los
Wobec procesu dla którego życie i śmierć nie miało tajemnic
Choćby w pokoju pełnym luster 
Gdy jest ich zbyt dużo żeby oddychać
Żeby nie oszaleć


Byle otulić się ciemnością i usnąć w pościeli niepewności

piątek, 1 lipca 2016

Milczenie


Zero 
Punkt od którego zaczęliśmy
Ale gdybym powiedział
Poprosił zabij mnie
Zacząłbyś krzyczeć i rwać włosy
Skazując z góry na wyklęcie
Co ja bym zrobił to tylko różnica w wadze wyroku
Nie dziw się, że nie pytam
Ani nie odpowiadam
Więc nie wiem czy już go wydałeś
I ty też się nie dowiesz
Że umarli nie czują bólu
Puste ściany dały im taką moc

niedziela, 5 czerwca 2016

52 blue


Chciałbym prosić Boga
O śmierć
Niestety nie wolno
O ludzi
Niestety on wie lepiej
O zmiany
Sam zmieniaj
O życie
Już ci jedno dałem
O okruszki
Pozer
O cokolwiek
Odbij się echo od ściany
Jak pierwszy kamień 

Chciałbym prosić Boga

Bo nie wiem
Czy to tylko afazja czy ty
Ale chyba niestety mi nie wypada
Błądzić

piątek, 6 maja 2016

Noc i dzień to doba - 2


Głuche kroki wybijają dziwną melodię. Jest spokojna, wręcz apatyczna, ale jednak gdzieś wśród kolejnych nut skrywa się niepokój...
To niedobrze.
Wzdłuż ściany przesuwa się para zmęczonych cieni. Pierwszy ciągnie z wysiłkiem za sobą drugiego.
Jednym z nich jestem ja.
Wwiercam się wzrokiem w jego oczodoły, poszukując oznak życia. Jak na zawołanie zaczyna się niemrawo rozglądać, ale już kilka sekund później odnajdujemy się nawzajem spojrzeniami. On zdezorientowany i pełny nienawiści, ja spokojny i zamyślony. 
Wierci się jak ogłupiały, mam ochotę przywalić mu w pysk. Nie, nie jestem brutalny. Ja po prostu nie chcę się połamać na schodach.
Gdyby tylko miał swobodę ruchów, mógłby podejmować jakieś zbyt pochopne kroki, więc dla jego własnego bezpieczeństwa nie ma tego komfortu i kłopotu jednocześnie. 
Jesteśmy powiązani ze sobą przeznaczeniem, jeżeli jeszcze istnieje.
A przynajmniej on sam... ze sznurem.
Wychodzimy, najtrudniejsze za mną. Teraz tylko chodnik przed domem, paręnaście metrów trawnika i już jesteśmy za szeregiem pojemników na śmieci. 
Nie przejmując się delikatnością poczynań i komfortem delikwenta, opieram go o bok jednego z nich.
Kucam. Wyjmuję z kieszeni spodni paczkę fajek najgorszego sortu i zapalniczkę, po chwili obracam w dłoni wymiętego papierosa by go odpalić. Beznamiętnie pochłaniam cumulusy nikotynowego dymu pomieszane z cirrusami zwiewnej pary.
- Ile wiesz? 
Ach... nie zdjąłem mu knebla. Chociaż żadna szkoda, nawet lepiej, nie zacznie krzyczeć.
- A w sumie to nie ważne...
Wygląda na to, że chyba chce mnie udusić ruchami swoich gałek ocznych, bo tylko tak może pokazać swoje mordercze zamiary czy też doprowadzać je do skutku z lepszym lub gorszym efektem. Patrzy na mnie jak na psie odchody rozdeptane na chodniku.
Zero dezorientacji. Nie kalkuluje lub już przekalkulował.
Można powiedzieć, że role się odwracają - też przypominał coś takiego, gdy przed godziną wraz z czterema koleżkami nie potrafił się nawet do mnie zbliżyć, a co dopiero wyrządzić jakąkolwiek krzywdę.
Uśmiecham się delikatnie.
- Nie to nie, nic na siłę. Ale potem nie mów, że nie dałem ci szansy.
Gdyby tylko mógł i jeżeli miałoby to cokolwiek mi zrobić, udławiłby się teraz własnym językiem. Emanuje z niego czysta pogarda przeplatana nienawiścią.
Widzi, że mam zamiar przejścia do konkretów, ale tak jakby nie do końca ufa własnym uszom. To trzeba zmienić, dla jego dobra.
Uśmiecham się.
- No cóż, miałem dać ci spokój wierząc w twój rozsądek, ale skoro tak, to wrócimy do domu...

Nigdy nie byłem pasjonatem ciasnych wnętrz, dlatego moja piwnica jest całkiem przestronna, może się równie dobrze nadawać na garaż. No i nigdy też nie lubiłem też za bardzo ciemności, więc ustawiłem halogeny. Akurat tak wypadło, że świeciły mu prosto w oczy, ale co ja się będę takimi pierdółkami przejmował.
Świeciły, bo nie świecą. Panuje ciemność. 
Na szafce i podłodze leżą pokryte mrokiem imadła, wiertarki, nasadki, pilniki, sekatory, noże, siekiery, łopaty... Zaskoczenie? Ja po prostu lubię czasem mieć porządek.
Przyjemne uczucie, takie niby nic, a cieszy. 
Słyszę jego oddech. Płytki i przerywany, bez cienia spokoju, oddaje wszystko, co stara się ukryć głęboko w środku: niepewność, zagubienie oraz niestety wciąż nienawiść. Z pewnością jest zmęczony dniem, a emocje przecież muszą gdzieś znaleźć ujście i kotłują się bezradnie na ślepo w głowie. Przez to nie może logicznie myśleć, plątanina urywanych zdań wprowadza w szał, zakłócając ciąg logiczny. Nie wie też, czy wspólnicy są żywi oraz gdzie ewentualnie się znajdują. Może nawet nie uważa posiadania takich informacji za coś koniecznego?
Kto wie. Ja aż w takie analizy się nie bawię.
Nieszczery symptom radości pojawia się na moich ustach. Zbliżam się powoli, rozciągając każdy krok w bolesną wieczność. Nie ma tutaj dla niego żadnych znajomych rzeczy, nic nie słyszy i nic nie widzi, ma jedynie nieokreślone przeświadczenie o mojej obecności.
- Chyba jesteś troszkę niedoinformowany.
Świecę słabym promieniem latarki w jego oczy. Jest zaskoczony, nie spodziewał się mnie tak blisko. Mruży powieki.
- A miałeś tylko wyegzekwować... dług? Widocznie tracisz formę, kowboju. Nawet tego do końca nie potrafisz zrobić i jeszcze czterech kolegów sobie do pomocy załatwiłeś. Ktoś lub coś cię do tego zmusiło.
Dziwna cisza, jakby istniało tysiąc jej rodzajów.
- Chcieliście mnie po prostu zabić? A może zrobić to żywcem u siebie, porwać? Gratuluję w takim razie fantazji. 
Dopiero od tego momentu zaczyna powoli kojarzyć fakty. Bardzo powoli.
- Ja wam rzepek kolanowych ani nie przestrzelę ani nie przewiercę, więc tylko wymagam jednego: umiejętności mówienia. Otwierania paszczy, gęby, ryja czy co tam macie w odpowiednich odstępach czasu na zmianę z ruchami języka oraz strun głosowych. Pa-ni-ma-jesz? Inaczej i tak dotrę do obszarów mojego zainteresowania.
Tłumiona innymi emocjami nienawiść związanego krzyczy niemo w moją stronę.
- Jestem w stanie zrozumieć braki w edukacji i trudną pracę - bo przecież pilnowanie rozchodzenia się towaru wśród dzieciaków może być trudne. Ale ty jesteś pospolitą gnidą wobec ludzi, chwastem. I już nawet nikt cię nie lubi. Nawet szef, skoro daje ci taką robotę. Porwanie mnie. Dotarło?
Smutne, zupełnie nikt nie ma o nim dobrego zdania.
Jakby o mnie ktoś miał.
- Nie obchodzi mnie na ile ceni i szanuje cię teraz Kapar, jak cenisz sobie życie czy co tam planujesz. Wisi mi to. Mam lepsze rzeczy do roboty. Powiesz: czemu ja jeszcze żyję? A widzisz, muszę ci coś wyjaśnić.
Z jego oczu bije pogarda. Też mi coś...
- Chcę wiedzieć, ile tego towaru z tranzytu poszło w ruch. Nie gdzie, nie z kim, tylko ile. Konkretnie. Tak, jesteście debilami. Zostawienie staruszki z poderżniętym gardłem pod mostem, bo była w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie nie nadaje się do nazwania rozsądnym. Za dobrze ufacie policji, urzędowi miasta... I ślepocie ludzi. Tak czy siak, noc jest długa.
Brak pozytywnej reakcji. Mózg mu chyba nie wyciekł?
- Krzyków też nikt nie usłyszy, a właśnie... Kto jeszcze razem z tobą dostał po łbie za to, a nie ma go tutaj?
Bez uprzedzenia, zdecydowanie wyciągam knebel i odczekuję kilka sekund. Wyjmuję w międzyczasie ulubiony scyzoryk, by bawić się nim, obracając go w palcach przy wysuniętym ostrzu.
- Nie wierzę, że Kapar przynajmniej tobie nic nie powiedział o tym, jak łatwo napytać sobie u mnie biedy. Naiwniacy...
- Czego chcesz?
Twardy głos bruneta po trzydziestce przywiązanego do krzesła, wbija się w moje uszy, pozorowanym zdecydowaniem maskując niepewność.
Ruchy palców zamierają, zabawka zwisa bezwładnie z dłoni.
- Czego chcę? Chcę wszystkiego, bo tyle też mogę ci dać, jak i zabrać w tej sytuacji.
- Zientara, ty...
I ja się pytam gdzie tu jest jakakolwiek logika, co on chce od mojej matki? Po co mu te wszystkie emocje, no po co? Może za mądre rzeczy mu mówię?
Przynajmniej zapamiętał moje nazwisko i miejsce zamieszkania. Sukces na miarę dziadka ze sklerozą, ale on na takiego raczej nie wygląda.
Oddalam się, wyłączam latarkę, krążę wokół niego. Tylko wtedy, gdy mocniej stąpam po posadzce, ma tego świadomość. Reaguje na to drgnięciem głowy i zapewne również niemiłym uczuciem zagubienia. Bezkształtny mrok i czasem przerywana cisza wokół nas jakby porusza się, rozbrzmiewają kolejne nuty i akordy niepokoju...
Pod moim adresem leci nieustająca, bezsensowna wiązanka przekleństw, a ja nadal krążę. Wiem, że powoli się wykrusza, chociaż nic na to nie wskazuje.
Podchodzę, nie wydając żadnych dźwięków.
Stoję za nim.
Milknie.
Wracam do drzwi, znowu słysząc za sobą kawalkadę synów, penisów i prostytutek...
Cholera, jakie to ciężkie. No chodź, nie będę cię targał po podłodze.
Podnoszę, oczy mi o mało nie wychodzą z orbit.
Idę teraz z wielkim trudem do nadal bluźniącego non stop koleżki, a nogi uginają się pode mną. Za wszelką cenę staram się opanować samego siebie i nie dyszeć.
Powoli kucam na dosłownie sekundę opanowując ciężki oddech. Wyjmuję latarkę, kładę na podłożu celując tuż obok niego. Przesuwam palcem przycisk na "on" i odchodzę.
A mój gość wciąż robi swoje.
Jestem blisko, tuż obok niego. Zrzucam ciężar w snop światła. 
Mała zmiana: dodatkowo krzyczy przeraźliwie.
- Co z tobą ty...
Nie lubię być nazywany świrem.
A nazywa mnie tak teraz bez przerwy i robi się monotonnie nudny.
Podchodzę do jego przyjaciela leżącego metr dalej na podłodze, oczy pełne pustki spoglądają teraz niemo w niewidoczną ścianę. Nie ma w nim oznak niegdysiejszej nienawiści, trupi chłód wydaje się być zaraźliwym. Tak jak i jego spokój wymalowany na pergaminowej, posiniałej skórze, który właśnie muszę zakłócać.
Ale koleżka... tak, wciąż klnie jak ogłupiały. 
Skamle jak pies? Nie, on wciąż szczeka.
Moje krótkie i nieskomplikowane czynności mówią same za siebie: rozpinam pod szyją koszulę denata, przystawiam scyzoryk klatki piersiowej, biorę zamach. 
- Bawimy się, czy rozmawiamy? Pojedynczo czy parami? - pytam.
Ujada jakby pozbył się resztek rozumu.
- Ty chory z...
Trzask, głuche uderzenie, szelest metalu w ostygłej tkance.
Długi krzyk przerażenia.
Kolejny ruch ramienia i kolejny...
Aż milknie, gdy wszystko pokrywa czerń i krew.
Wstaję.
Usuwam się na chwilę w mrok za plecami rozmówcy.
Głaszczę płazem ostrza jego bark, przesuwając je od ramienia do szyi.
Zdezorientowany próbuje odnaleźć mnie wzrokiem, błądzi na ślepo. Chce zachować zimną krew, jakby to miało go jeszcze jakkolwiek uratować czy cokolwiek ugrać.
Drży. To nie przeciąg, chociaż teraz sam czuję zimny wietrzyk.
Kładę rękę na jego obojczyku - leży miękko i niepozornie, będąc dowodem mojego rzeczywistego istnienia. Niespokojnie pulsuje w niej krew, paradoksalnie kontrastując z sytuacją.
Skórę zasłania mu całun mroźnego potu, pokrywający palce niczym klej, ale nie tak lodowaty, jak moje dłonie.
Powoli szepczę, przebijając ciszę i mrok:
- Mów... Mów, masz jeszcze jedną szansę...
- Co...?
- Mów... Po prostu mów...


Znowu głuche kroki wzdłuż ściany wybijają melodię, która przypomina żałobny marsz.
Nie musiałem go długo zachęcać, zniechęcać... Ktoś taki jak on nie jest dostatecznie odporny na figle własnego mózgu.
To dobrze, nie musiałem kombinować z innymi sposobami.
Nie wiedział o starych interesach swojego szefa, więc i o mnie widocznie też wielkiego pojęcia nie miał, za to ja dostałem całkiem, całkiem ciekawe informacje od niego...
Jego koleżków (z wyjątkiem jednego) podrzuciłem lekko nieobecnych duchem pod komisariat i dałem cynk do gazety, żeby się pośmiać. Kapar ich zostawi dla świętego spokoju albo wyciągnie najwyżej jednego, żeby dobrze wiedzieć, co się wydarzyło. Heh, pewnie nawet nie będzie musiał, takiego typka też zostawi, od gliniarzy się dowie. Pomaganie wpływowym ludziom starego systemu w tarapatach opłaciło mu się, będą mu jak zawsze torować drogę i go kryć, nikt nie spróbuje czepiać się, a co dopiero czegoś dochodzić i to udowodnić. Pismaków zastraszy lub wykupi, zamieszanie zatuszują, ale w sumie co mi szkodziło wnerwić go troszeczkę.
Natomiast ten delikwent, z którym bliżej się zaznajomiłem, nie zasługuje na nic. Sprawiedliwość jest ponoć w rękach Boga, ale wysłanie go do Hongkongu, Makao, Amsterdamu czy Tajlandii jest lepsze. Nie obchodzi mnie kogo zabił, wsadził na wózek czy jak bardzo zrujnował życie za kilka stów zaległości. Mam wywalone na jego sytuację rodzinną teraz i kiedyś, omijam wszystko inne co mnie nie dotyczy. Może chcąc nie chcąc wiem o nim sporo, ale mi to wisi i nawet nie powiewa.
Bo kiedyś, przed chwilą i w przyszłości sumuje się na teraz.
To raczej oczywiste. Raczej.
Prawda: nikt święty nie jest, tym bardziej ja. Nie ma też grzeszników, nie ma aniołów, nie ma diabłów, komu to oceniać? Nie ma takiego sądu, który powie: on, ten lub tamten jest tym a tym, taki i taki na wskroś, wzdłuż i wszerz. Nawet tylko dlatego, że materiału dowodowego jest za dużo i brakuje biegłych.
Nie mam więc możliwości decydowania o ludzkim życiu.
Co z tego wynika?
Gdzieś daleko stąd los rozsądzi, gdzie trafi: do chińskiej szwalni na dwanaście godzin roboty dziennie czy do burdelu za oceanem dla męskich amatorów mocnych wrażeń z całego świata, przewijających się przez całą dobę bez przerwy raz po razie, wspólnie lub osobno, aż zapomni, kiedy jest dzień, a kiedy noc.
Mogę go nie wysyłać, ale tłumaczyć co, czemu i jak już nie ma sensu.
Zabrzmi to głupio, ale swoją drogą dość ciekawa sprawa z tym burdelem.
Klient za klientem dzień w dzień, pragnący zaspokoić wszystkie żądze: od "najzwyklejszych" po bicie, hańbienie męskiej zewnętrzności, kagańce, duszenie - wszystko jest możliwe. Więcej zapłaci to plus kopanie do nieprzytomności... I tak dwadzieścia godzin na dobę. No, szesnaście dajmy na to, jak nie chcemy za bardzo obniżyć jakości usług i resursu maszyny-pracownika.
Bo przecież upodlenie, ból, łzy, emocje, prawa - to domena ludzi, nie przedmiotów, za które się płaci. Każde pokolenie musi się kiedyś jakoś o tym przekonać, poczuć brak emocji, a co dopiero litości.
Nie żebym był lepszy, ale tylko taka dygresja do samego siebie.
Czy ja mam serce, czy kamień jak zwyrodniały bydlak?
Traktowanie bez skrupułów jak dmuchaną lalkę przez kolejnych facetów, aż do uważania ich za duchy-demony, spowoduje u niego szok potęgowany bólem i świadomością bycia gwałconym, przeradzający się w apatię. Natomiast zostanie codziennie deptanym ścierwem, sprowadzi zdehumanizowanie, a zduszony w środku niemy krzyk zaszczucia prawie pozbawi wnętrza, wypalanego przez odczłowieczenie.

Brzmi bardziej patetycznie, ohydnie, szokująco czy sztucznie?
Ja sam nie wiem jak to przechodzi przez moją głowę i usta.
Pozostaną instynkty, może lęk, a gdy stanie się wyeksploatowanym do końca pustym opakowaniem, wyrzucą go z samochodu na bruk jakiegoś zapomnianego przez Boga i ludzi zaułka. O to chyba trudno nie będzie.
I o brak zemsty.
Jak z tego wyjdzie - mogę się tylko domyślać. Moje źródło środków oraz informacji przynajmniej ma zapłatę za swoje usługi, a uregulowane rachunki to przecież podstawa. Jestem hipokrytą? Nic nie mogę zrobić tym którzy kupili od kontaktu tą osobę, bo ani prawo, ani państwo ani sytuacja w regionie politycznym lub chociaż w okolicy nie daje żadnych możliwości. 

Zawsze pamiętam, że brak rozsądku i efektywności, a przede wszystkim narzucanie komuś swoich zasad na siłę skończyć się może różnie.
Walka z wiatrakami i bycie gliniarzem również. No i tak na marginesie taka rola nie jest ani trochę pozytywna.
W niedalekiej przyszłości czekają mnie spotkania ze starymi przyjaciółmi. Nie dziwi mnie już ani trochę, że nagle wszystkie informacje okażą się cenniejsze od każdego człowieka, każdych pieniędzy.
Mijam lekki bałagan w przedpokoju po odbytej przepychance i ruszam do drzwi. Znowu.

wtorek, 26 kwietnia 2016

Dla nadziei


Raz przyszła do mnie dziewczyna o perłowych włosach
Po drodze wyznaczonej przez białe kamienie
Usłyszała daleki głos wołającego na pustyni
Więc poczuła głęboki żal

Marzyłem, a może to nie był tylko duch
Bo jej sylwetka jakby ze snu
Ale wśród ciemnej opończy nocy
I głuchego wiatru wszystko do koszmaru może być podobne

Raz przyszła do mnie dziewczyna o perłowych włosach
Podała rękę i podzieliła się dobrym słowem
A ja nie miałem odwagi i sumienia ustąpić
Zostałem na dnie

Kiedy jestem bardzo samotny
Chcę w piekle obudzić dziewczynę o perłowych włosach
Światło z jej włosów i czarną otchłań oczu
By one stały się moim dnem

czwartek, 21 kwietnia 2016

Przystanek


Ciekawe
Może ktoś się zastanowił
Czy ma po co czekać
Choćby na najbliższy autobus
Lub kolejny tydzień
Owinięty kanciastymi ramami szarej jesieni
Pod mokrym przystankiem depcząc kolejny niedopałek
Z gasnącym papierosem w popielatej dłoni

Może po prostu szukanie rozkładu jazdy stało się nudne
I gra w rosyjską ruletkę ze szczęściem
Chciałbym mu coś powiedzieć zostawiając gorzką kawę    
Ale chyba jest mi wstyd



sobota, 2 kwietnia 2016

Domino


Płatki śniegu topią się w moich dłoniach
Aż w końcu stają się wodą i przeciekają mi przez palce
Zostawiają mokry osad, którego nie sposób zetrzeć
I modlą się do naszego Boga, żeby mogły złapać
Płatki śniegu topiące się w dłoni i zostawiające
Mokry osad, który po podaniu ręki przejdzie dalej
Zapominając o ciepłej, suchej skórze, zabawkach domin
Chcąc nie chcąc walcząc rozpaczliwie o kolejne
Dźwięki i obrazy, osoby i odczucia, jeśli nawet
Zaraz wszystko ma zasypać śnieżyca płatków śniegu
Topiących się...

Topiących się...

Topiących się...



niedziela, 6 marca 2016

Noc i dzień to doba


Miasto mnie nie kochało. Utopione w szarym jak ono deszczu i duszone mgłą, nie zwracało na mnie żadnej uwagi, bo nikt nigdy nie powiedział temu kolosowi o jakichkolwiek uczuciach.
Przy każdym przejściu przez jezdnię świeciło się czerwone światło. Przy każdym oddechu obłoki spalin z rur wydechowych przejeżdżających samochodów dostawały się do moich płuc. A przy każdym rozejrzeniu się... zauważałem te same, wrogie lub obojętne na wszystko twarze przechodniów. Chyba tylko ich kroki, pełne tępego bólu, dawały im jakąkolwiek cząstkę człowieczeństwa i wspólnotowości.
Tak właśnie działają za ciasne buty.
Tak właśnie kończą tacy, jak ja, będąc nimi lub przebywając wśród nich.
I tak właśnie zaczynają, nie wiedząc nawet co i dlaczego.
Może wręcz przeciwnie?
Niebo w postaci mgły i drobnego deszczu jakby zstąpiło do chodzących, a raczej błądzących pod nim nędznych śmiertelników. Pogardliwym uśmiechem kwitowało każdą stopę postawioną w kałuży i ubrudzoną jej szlamem. Nie znało „litości".
Wszystko uciekało w szaleńczym cwale do nieskończoności wspomnień. Wspomnień, których nikomu już nie będzie dane przywołać. 
Zadbałem o to wespół z losem.
Chodziłem po tych ulicach, wszędzie przeciskając się przez tłumy ludzi, a nowa dla mnie w swojej postaci samotność uwiesiła mi się na szyi i wyrywała serce, chcąc wywlec, wyrwać, wyszarpnąć je na wierzch i rozdeptać, bo aktualnie tak się jej podobało. Ciężkim zadaniem było stawianie oporu, a jedyna moja obrona, czyli parasolka, nawet nie umiała wystarczająco mnie osłonić przed pospolitym deszczem, jakby to była prawdziwie syzyfowa praca. Sceneria do takiego heroicznego aktu chyba nie zadowalała jej, bo ta jednolita ściana szarości zamiast nieba i ogólnie... jesień?
Wstąpiłem do jakiejś podrzędnej kafejki albo to była kawiarenka... Sam już nie wiem, przecież to było nieistotne. Nie zwracałem uwagi na wygląd jej ścian czy drzwi. Po prostu wszedłem, wpadłem w jej objęcia.
Z trudem dostałem się do pustego stolika, jednego z kilku rozstawionych w tym ciasnym przybytku. Stał obok okna i w całej swej niepozorności wydawał mi się jakby spokojną przystanią wśród wzburzonych wód. Pokryto go płaskowyżem obrusa, przygniecionym małym menu, które na krótko zajęło mnie swoją lekturą.
Za szybą rozciągała się panorama szeregu budynków i zalanej deszczem ulicy. Spokój, cisza i nic więcej. Dokładnie tyle, ile potrzebowałem.
Nie wiem jak określić tamten stan mojego ducha. Niby nie działo się nic niezwykłego, ale... Wszystko było jednak strzępkami normalności utopionymi po szyję w bagnie. Normalności, która odbiegała nawet od dziwacznych norm. Smutnie i zastanawiająco, nieprawdaż?
A co się składało na to bagno? Za dużo by było tutaj do opowiadania, szczególnie w porównaniu do mojej nikłej woli jakiegokolwiek osądu.
Ja i osądy, ja i te wszystkie alegorie. Cholera, jak skończę, to z miejsca biorę leki. Wsadzę sobie nawet i całe opakowanie w ryj, bo znowu wraca paranoja, a kolejne pomyłki mi nie odpowiadają - jak trup czy niezałatwione interesy.
Wraca bardziej niż zwykle. Do tego fotel mnie niemiłosiernie uwiera, czas wymienić to siodło do galopowania po meandrach umysłu. Albo mózg, ale z tym będzie trudniej. 
Zajmując czymś głowę, obracam w palcach złożony scyzoryk. W rytm uderzeń serca zmienia położenie jak wskazówki zegara: tik-tak, tik-tak, tik-tak bum - nie żyjesz, mechanizm bezsilnie staje na zawsze, grobowy chłód betonu otula niczym całun. Maszynowo wybijana sekwencja zaprzestaje działania.
Na czym to ja...
Po kilku minutach czytania menu i gapienia się w szybę usłyszałem nieznany mi, damski głos.
- Co podać?
Odwróciłem wzrok od okna, by przesunąć go o sto osiemdziesiąt stopni. Zauważyłem kobietę. Trzydzieści lat, blondynka, długie włosy spięte w kok, jakaś kiecka w roli uniformu. Twarz wydawała się jakby już nie raz i nie dwa skonfrontowana z rozczarowującym życiem, zgorzknieniem, niespełnieniem. Matka pracująca, tak to można ująć.
Kogoś to pewnie może zdziwić, że akurat zwróciłem uwagę tak szybko na te, a nie inne szczegóły i to w takiej kolejności.
Hmmm... Co ja sobie wtedy zażyczyłem... Herbatę chyba. Zieloną. Tak, bo lubiłem zieloną herbatę. I nie była nawet droga. Więc po chwili zastanowienia odparłem:
- Filiżankę zielonej herbaty poproszę.
Uśmiechnęła się służalczo i odeszła, by spełnić swoją powinność.
Chciałem znowu pokierować oczy ku „krajobrazowi“ za oknem. Wydawało mi się to... ucieczką? Lekarstwem? Zapomnieniem? Tego nie wie nikt.
Jak ja niszczę tę podwórkową poetyckość, liryczność... Dobra, nie będę przypisywał tym wspomnieniom nawet resztek logiki, ani nawet nie zejdę w myślach na niziny nizin.
Żałosne, zaburzające, dławiące samego siebie. To chyba dobrze.
Hmmm...
Więc... 
Więc nie stało się tak. Równocześnie zauważyłem kącikiem oka fragment obcej mi persony w bezpośredniej odległości ode mnie i ten ktoś bez słowa dosiadł się do mojego stolika, usadawiając się po jego przeciwnej stronie. To było nagłe, ale prawie niewyczuwalne. Od niechcenia szybko zlustrowałem go od stóp do głów: facet w wieku średnim, dość wysoki, nieogolony. Ubrany przeciętnie i niczym się niewyróżniający z tłumu, kolejny szary obywatel. Chociaż... Jego wzrok był dziwny albo tylko przez chwilę mi się taki wydawał. Jakby utkwiony w bardzo dalekim punkcie.
Pewnych rzeczy się nie zapomina, są jak jazda na rowerze...
Jak to miło zobaczyć swoje odbicie i jak źle odczuwać symptomy tego. I jak dobrze domyślać się stu możliwych wersji wydarzeń, prawdopodobnych bardzo... nie wiem jak to wyrazić.
W każdym razie miałem jakieś przeczucia, a on widocznie przeciwnie.
Postanowił zacząć rozmowę za pomocą kilku zaskakujących słów:
- My się chyba znamy - usłyszałem jego łagodny głos.
Uniosłem brwi w geście zdezorientowania, a w myślach jednocześnie kląłem z wyjątkową dezaprobatą. 
Spokój to rzecz zbyt piękna, żeby stanowiła prawdę, jak (nie)dobrze się o tym przekonać.
Bez powodu na wewnętrznej części moich dłoni pojawiły się też małe kropelki potu. Byłem zaskoczony tym, co powiedział, a nawet już samym faktem skierowania do mnie jakichkolwiek słów.
A przynajmniej to udawałem.
- Skąd? - odrzekłem szorstko, grając silenie się na spokój. Musiałem skoncentrować swoją uwagę na nim i wymówić kilka wyrazów, a nie miałem ochoty na żadne pogaduszki. Tym bardziej wymuszone poniekąd.
- Powiedzmy, że jestem dość znany tobie i paru innym osobom... - bezceremonialnie zwracał się do mnie na „ty" - Poznaliśmy się wzajemnie i kiedyś porozmawialiśmy.
Moja podświadomość zaczęła się zastanawiać, przetwarzając wszystko w ciągu ułamków sekund:
- Ciekawe skąd ten biedaczek jest, a raczej kto... A w sumie to zobaczymy, nic się nie dzieje i nie trzeba zawracać sobie głowy na zapas. Może to tylko niewinny desperat, który niedostatecznie przekonał się o swoim błędzie, a ja go nie kojarzę?
Tak, sobie przypominałem. Skleroza mnie dopada, czas za nią płacić.
Z tego, co ogólnie pamiętam, moje władze umysłowe nigdy mnie nie zawodziły.
Oj, ten epizod z głaskaniem nożem jej zimnej skóry to... zasłużyła... W zapomnianym przez wszystkich rynsztoku jej chichot pozornego triumfu, a później krzyk i nieme usta pełne przerażenia... Wspomnienia, mhmm....
Dobra, hej, halo, tu rozsądek, nie odpływaj. Słychać mnie tam? Czy może już do reszty paranoja cię zeżarła? Bo chyba nie powiesz mi, że to tylko nieporadny monolog usprawiedliwiającego się idioty?
Chyba w sensu stricto braku logiki, że tak skromnie (lub wręcz przeciwnie) dodam, to wszystko było u mnie zawsze „ok“. 
Zaczyna się - powoli odchodzę, rozbijany od środka na pojedyncze atomy. Czas na leki, ale muszę to dokończyć. Muszę. Nie potrafię inaczej.
- Wiesz... - kontynuował bez pośpiechu - Jestem dość bogaty, mogę sobie pozwolić nawet na filantropię. Daję szansę wielu inicjatywom, poszczególnym osobom, pomagam wcielać pomysły w życie. Nawet te najśmielsze.
- Czego pan chce i z kim mam zasadniczo przyjemność? - zapytałem zniecierpliwiony, udając dalej. Sytuacja stawała się dla mnie irracjonalna, bezsensowna i zaskakująca w całej swej głupocie. Propozycja na pograniczu mojego „dziwactwa" i jego intencji.
Zachować spokój, zachować spokój.
Swoją drogą - skoro byłem przepełniony obojętnością i niechęcią to... czemu przykładowo go nie poprosiłem, żeby sobie poszedł w cholerę? 
Pewnie dlatego, że on to by tak ogólnie nie ustąpił, a ja wtedy na „żegnaj kochasiu“ bym nie poprzestał.
Zaczynając scyzorykiem od lewego ucha, a skończywszy na prawym...
Eh, Anteczku, daj sobie naprawdę na wstrzymanie. Bycie pomiędzy psychopatą, fanem klubu kibicującym z maczetą w dłoni, a cynicznym inteligentem oczywiście ci wyszło, ale... dobrze inaczej.
Mania? Już dawno, ty stary byku.
Zostawię to w spokoju, filozofia... nie, po prostu nie.
Mów dalej, karm specyficzne alter ego. Niech pochłonie cały twój bród. 
Pięknie, sam siebie zacząłem irytować własnym zachowaniem, robi się coraz ciekawiej. Nie ma co się zastanawiać, leki muszą być wzięte, nawet za cenę innego draństwa w mojej głowie.
A więc, kontynuując.
Natychmiast odparł:
- Jestem filantropem.
Pozorowana dezorientacja sięgnęła zenitu. Oczekiwałem innej odpowiedzi, pewnie przedstawienia się z imienia, nazwiska, doprecyzowania... no po prostu czegoś kompletnie innego. Udawałem, że nie wiedziałem, co to miało znaczyć.
A skoro nie wiedziałem, to pod tym pozorem puściłem swoje ostatnie wodze, zaczynając niepozornie.
- Oo... Skoro tak to i za moją herbatę pewnie gotów jest pan zapłacić! - powiedziałem ironicznie, przełamując swoją „lakoniczność“.
Jego reakcji... nie pamiętam. Chyba się uśmiechnął, gdy usłyszał odpowiedź, ale nie dam sobie głowy uciąć. Domyślał się? 
Za to ja się zastanawiałem, czemu nie marnotrawię czasu w sposób nieuwzględniający tego kogoś, tylko wciąż jestem na swoim miejscu. Nie, źle powiedziane. Na swoim najbardziej niewłaściwym miejscu. 
A może to on na nim siedział? 
Równocześnie zauważyłem, że w tym samym momencie zbliża się kelnerka z zamówionym wcześniej napojem. W ciągu kilku chwil znalazła się tuż obok oczekującego klienta, czyli mnie. Postawiła filiżankę na blacie z wrodzoną gracją i lekkością, a następnie (w absolutnej ciszy) oddaliła się.
Całkiem miła figura, ale co mnie to obchodzi, mówiąc wprost.
Dziwne. On niczego nie zamówił, a ona nie pytała się o nic...
Mimo tego już miałem wcielać w życie zamiar wypicia swojego napoju, gdy znowu zaczął mówić:
-  Jestem w stanie dużo zauważyć, więc wiem, że stać cię na herbatę.
Uznałem to za przejaw głupoty lub nawet szaleństwa, ale zamiast zapytać o znaczenie całej tej rozmowy, zdobyłem się na cynizm, podkreślony tonem jakiegoś przemądrzałego urzędnika. No i zachowałem przy tym chociaż szczątki swobodnej ogłady.
- Sekciarz?
- Na pierwszy rzut oka to może tak wyglądać.
- A więc... w takim razie jasnowidz? Genialny analityk? 
- Powiedzmy. 
- Ach... - westchnąłem ze słabo ukrywanym uśmieszkiem uprzejmego akwizytora.
Mimo całego mojego położenia i stanu ducha chyba rozbawiła mnie ta cała sytuacja. Przynajmniej na chwilę zapomniałem o... wszystkim?
Nie, ja nie zapominam. Zbyt dobra pamięć to jarzmo, całkiem przydatne, ale za to śmiertelne.
Meritum sprawy uciekało mi bezpowrotnie, a ja nie miałem jak za nim gonić lub wręcz nie czułem takiej potrzeby. Sam już nie wiem, co się wtedy dla mnie liczyło. 
Dziwne. Coś się z pewnością liczyło. Wtedy tak. Może wyłącznie bawienie się nim? Nie, nie...
Mózgu, zlituj się i działaj, chociaż ty jeden. 
- No to da mi pan ten milion dolarów i proszę, spełni się pan jako filantrop doskonale! Sam pan widzi! - wypowiedziałem, obdarzając każdy wyraz ironią. 
Zwyczajny człowiek od jej „ohydności“ zwymiotowałby, ale my obaj zwyczajni nie byliśmy, oj nie. Tym bardziej ja.
Zauważyłem nagle, że jego spojrzenie stało się jakieś... niecodzienne. Nie dało się go określić słowami. Może wyrażało zbyt wiele i nie byłem w stanie tego pojąć?
Albo i nie, nawet bardzo.
Patrzył na mnie. Zasmucony, zaskoczony, pogardliwy? Nie. Bez cienia jakichkolwiek emocji wciąż wlepiał wzrok tam gdzie poprzednio. Zastanawiał się?
Zapadła cisza.
- Pustka jest nieciekawa... - powiedziałem z uśmiechem na ustach.
- Tak samo, jak ta tutejsza? Zbyt zła na zmianę, zbyt dobra na danie sobie z nią spokoju?
A więc i ty Brutusie. 
Prawie z miejsca poznałem twoje intencje, niczym mnie nie zaskoczyły, ale ich pobudki...
Wróciła przeszłość i karuzela znowu zaczęła się kręcić.
- To stety i niestety tylko i wyłącznie moja sprawa, jeżeli teraz mówi się o mnie, o ile dobrze zrozumiałem... - odrzekłem dogłębnie zirytowany. Dokładnie w tamtym momencie miałem go bezsprzecznie nie za jakiegoś nawiedzonego knypka, ale kogoś innego. Brakowało mi powoli słów, no i w sumie zaczął być zaskakująco głupi, a przynajmniej denerwujący. Do tego irytowała mnie mimika, bo jego wyraz twarzy wciąż był nijaki. Widocznie doskonale panował nad sobą, żaden zbędny mięsień nie miał prawa drgnąć. Profesjonalista, ale po co mu była ta gra i wpadanie w moją własną?
Więc nim nie był w takim razie albo to ja miałem tak wielkie umiejętności. 
Nie musiałem długo czekać na jego ruch.
W sumie profesjonalnie głupie do kwadratu to się wszystko robi.
- Którą ty oddziałujesz również na innych. Taki obojętny, a jednak chce zachować czystość. 
To nawet nadawało się na komedię. Tak, śmieję się teraz.
Znowu opanowała mnie przemożna chęć uderzenia się ręką w czoło i bezkresna dezorientacja w ludzkim ograniczeniu. Ej, ale to dotyczy też mnie. Ładnie móżdżku, ładnie...
- Nazwij mnie egoistą, jeżeli ci to pasuje. - rzuciłem chłodno.
- Wystarczy ci miano człowieka. 
Chciałem już cokolwiek jeszcze bardziej bezsensownego wybełkotać w jego stronę (taka mała licytacja o nie wiadomo co), gdy nagle wstał.
Błąd. Popełnił błąd. Odkrył wszystkie karty i zadowolony nie będzie nikt poza ordynatorem psychiatryka albo grabarzem, w jego lub moim przypadku. Zagrał va bank, bo widocznie nikt mu nie powiedział, że nie jestem dzieckiem.
A może jednak jestem dzieckiem, tylko przemądrzałym?
Obrócił się i bez słowa pożegnania czy wyjaśnienia, ruszył spokojnie do drzwi, jakby nigdy nic się nie wydarzyło. Ot tak, po prostu. Otworzył je delikatnie, by po sekundzie zniknąć mi z oczu, przechodząc na chodnik przed kawiarenką i idąc gdzieś bardzo, bardzo daleko. Została pustka oraz... strzępek przytłumionych myśli.
Kim on był? A jaki ogólnie miałem z nim kontakt? Fakt, może to była aż rozmowa, ale... jednocześnie i tylko rozmowa, krzyżująca ze sobą lód i ogień. Tylko to ostatnie było prawie jak pasożyt. Jak szkodnik.
A szkodniki się tępi. A jak wpadają w cudzy dobytek to aj-waj, jak to bracia w jarmułkach mówią. Więc... 
Tak, wiem, dla trzeciej osoby to bełkot, nic więcej.
Jednak mój umysł szybko pracował, wszystko stawało się jasne. Przeciwnik: rozegrany i odepchnięty. Jego taktyka: wróci, bo ma po co, może pod inną postacią. Moja taktyka: to ja po niego przyjdę. Reakcja przeciwnej strony: zobaczymy, ale szanse na nią...
Śmieszne i żałosne, jak myślenie bez leków.
On wraz z całym swoim jestestwem zniknął tak szybko, jak się pojawił, zabierając ze sobą słowa, jakieś przekonania, emocje, a przede wszystkim chwilę żałosnej groźby.
Co jak co, ale krasomówstwo to miał ładnie opanowane.
Wróciła nicość o tysiącu twarzy, a raczej wyszła z cienia. Nic się nie zmieniło, nic się nie stało, stagnacja nałożyła koronę i zasiadła na tronie, oficjalnie przejmując władzę, ba, wręcz zachowując jej ciągłość. 
Tabletki, pamiętam o nich. 
Wracając.
Werdykt na tamte chwile wydało moje wewnętrzne ja mówiące:
- Nie chcę się teraz nad czymkolwiek zastanawiać.
Czas bawił się mną i prowadził jakąś skomplikowaną grę, raz krótszą, a raz dłuższą. Niczym małe dziecko eksperymentujące w śmieszny sposób na swojej zabawce.
Leki....
Jeszcze chwilę siedziałem przy stoliku, kompletnie zapominając o zimnej już herbacie. Nie zamierzałem za nim gonić. Nie było powodu, czystym obrzydzeniem napawała mnie sama myśl o nagłym wyjściu gdziekolwiek. W mojej głowie nie szalał chaos, ale też nie było jakiegoś uporządkowania lub konkretnej myśli. Tylko pustka, pozostałość po zbrukanym gorzką ironią umyśle, ostrzeliwanym i bombardowanym codziennością. Złudzenia? Chyba już ich nie miałem. Poczułem się... zagubiony? Pewnie wśród miernych idei, zasad, marzeń.
Nie pierwszy i nie ostatni raz, ale to już przerabiałem. 
Ja miałem po czubek głowy czasu, a on nie. Wszystkie zegary stanęły po mojej stronie, zabierając mu kolejne sekundy życia w rytm stukania bezlitośnie przesuwających się wskazówek.
Nie zwracając już na nic uwagi, na czas, na miejsce, na ludzi... zapłaciłem należność i udałem się w małą podróż, dźwigając ciężar głupoty i niezrozumienia, albo czegoś mniej czy bardziej podobnego.
Bezsens. Chała zamiast uczuć, czynów, zdań... życia?
Leki.... Zaraz, wytrzymam jeszcze.
Mam nadzieję.
Powitała mnie jesień. Kolejne kroki topiły się w strugach deszczu i jeziorach brunatnych kałuż, pozostawiając ślady na asfalcie i betonie. Ślady tak nikłe, że znikające zaraz po pojawieniu się. Jak wolność wśród wolnej woli lub kropla wody w oceanie. Wszyscy ludzie wokół mnie znikali w tumanach szarej mgły o kolorze nieba, ulicy i budynków, do których wchodzili.
Smutne wspomnienie. 
Nie wiedzieć czemu i skąd przed moimi oczami zaczęły się przewijać obrazy z dzieciństwa.
Żałosne. Żenujące. Sztampowe. I nie tylko ich to dotyczy.
Leki...
Groteska, ironia, zgorzknienie i sentymenty zaczęły się mieszać w samoograniczającym się szarym naczyniu świata.
Znowu powrót do psychozy, depresji, strachu napędzanego strachem. Tylko po co ja o tym gadam? Czemu w ogóle do tego wracam?
Pamiętam to naiwne, często nieświadome rozciąganie każdego momentu w krótką wieczność, kompletnie bez obaw. Jedyne co mogło mnie zasmucić to koniec zabawy. I nic więcej. 
Kolejne samochody, kolejne ulice. Jakby jeden z filarów świata złamał się i nastąpił potop, dotykający nawet mnie. A stałem tak daleko od tego wszystkiego...
Brnąc po kolana w szlamie, zawładnięty pustką, przemieszczałem się. Bez odległości, czasu albo wyznaczonego celu.
Znowu dziwne chwile wracają. I znowu nie chcę dziś o nich wspominać.
Naiwna głupota.
Powoli dostawałem rozdwojenia jaźni. 
Hmmm... w takim razie teraz roztrojenia.
Znowu? A to przepraszam.
Poczułem się jakby wciągnięty w wir. Wszystko, nieważne jak mądre czy prawdziwe lub głupie i kłamliwe, zaczęło zlewać się w jeden, rozmazany ciąg slajdów.
Dziwne?
Ja, obok ulica i szarość, a trochę dalej idące własną drogą moje myśli. Nie wiedziałem, co jest tu fałszem.
Kolejne zaułki zostawały w tyle, asfalt uciekał mi spod nóg. Czułem, że stąpam boso po rozżarzonych węglach.
Nie, to tylko ślady poszukiwanego. Mojego i tylko mojego. Tak gorące, że parzą. Tak świeże, że namacalne.
Zabij się, jedyne wyjście. Przynajmniej nie pokrzywisz sobie życiorysu bezmyślnością w takim stopniu.
Jakbym nie miał prawa do błędu.
Skoro tak to zgadnij ile taki błąd może cię kosztować...
Przy jednym z wielu przejść zauważyłem znajomą sylwetkę. Nad moim umysłem zapanowała... o dziwo ciekawość. Chciałem chyba podejść, przywitać się, zapytać, pogadać, dać sobie radochę. Co mi szkodziło. Nie wiem, czy nie mogło być już gorzej lub lepiej. Zawsze to jednak kolejny krok, kolejne zasłyszane słowa, gromadzone od tak wielu lat. Może będą zaskakujące, może stanie się coś nieoczekiwanego...
Albo po prostu biedak poniesie konsekwencje, gdy zrobię, co trzeba.
Już dawno przygotowałem w połach rękawa strzykawkę. Stare, sprawdzone metody w nowej odsłonie.
Podszedłem i stanąłem obok w strugach zacinającego deszczu w postaci drobnych kropelek wody. Nie wiedzieć czemu, bez obaw zacząłem konwersację. Chyba jedyne zło, jakie mogłoby mi się teraz przydarzyć to zgubienie się we własnym bycie. Albo jego klamka kaliber dziewięć milimetrów, o ile istniała i w której obecność wątpiłem. To samo dotyczyło monitoringu, ale nie domniemanych koleżków o przemiłych intencjach w postaci pomocy przyjacielowi.
- Coś szybko znudziła się panu rozmowa.
Odwrócił głowę w moją stronę. Zaskoczenie samo zamykało mu usta.
- Ty znowu tu... - rzekł - Zgaduję, że zbiłem cię nieco z tropu?
Chwila dziwnej ciszy. Gdzieś w tle tego zdarzenia mój rozum nie był chyba w stanie czegoś pojąć, ale nawet nie wiedział czego.
Pewnie jak szybko w praktyce działa ta substancja i co zrobić, by się reszta ewentualnego towarzystwa odczepiła.
Oj będzie zabawa, byle niedługa. Takich nie lubię.
O ile będzie.
- Ja sam nie wiem do końca, po co rozmawiamy... - odpowiedziałem drętwym tonem jakby zaprzeczającym samemu sobie.
Znów zapadła kurtyna milczenia. To było chyba tylko kilka sekund, ale za to nienaturalnie wydłużających się w godziny.
Strzepnąłem lekko rękaw, ale z pewną dozą energii.
- Widzę, że parasolka ci nie wystarcza. 
- A pan chodzisz bez niej. - błyskotliwie zauważyłem, widząc jednak tylko parę kropel wody na jego ubraniu i (co uspokajające) chwilowo rozszerzone źrenice.
- Mi to nie przeszkadza. To tylko deszcz, nic więcej. Zaspokoiłem twoją ciekawość? 
- Chyba pan się wygłupia.
- Odpowiednio dawkowana ironia jest solą tej ziemi, na przekór wszystkiemu, co słyszymy i widzimy. I oczywiście na przekór tak oczywistym prawom.
- Które zabierają wolność... - rzekłem tonem eksperta w najmniej odpowiednim momencie, jakby chcąc go przedrzeźniać i robić jeszcze większą farsę.  
Taki ze mnie żartowniś.
- Po to jest wolna wola, by podejmować decyzje na odpowiednią miarę i robić z nią sobie to, co się komu żywnie podoba, tak? - odpowiedział bez cienia emocji w głosie - Ewentualnie do wyboru mamy protezy pod różną postacią, żeby podeprzeć czymś życie, decyzje, problemy. I to już osobista sprawa czy to implant będzie czyjąś częścią, czy on jego.
Zaskoczył mnie. Po prostu zaskoczył. Nie wydawał się głupi, ale też nie wyglądał na kogoś posiadającego dar skłonności do głębokich refleksji.
Oczywiście refleksja nie równa się z mądrością.
Lub...  natychmiastowo wchłonął przez krwiobieg, co trzeba i na skutki uboczne wpadły autorytarne prawdy życiowe jego produkcji albo nauczycielki z gimnazjum.
- To wszystko by być kimś więcej?
- Odkąd to tak się da? Teraz to ty próbujesz ironii? A może filozofii?
Moje brwi zbiegły się ku sobie, tworząc jedną linię i dając wyraz głębokiemu zdziwieniu. Nie musiałem już go kryć, był pod moją kontrolą.
- Nie. Szukam czegoś.
- Na scenie tej tragikomedii? 
- W grze jej aktorów  - spróbowałem przynajmniej zripostować z rezygnacją w głosie. Wskazałem mu ręką przed siebie, nie mając w tym jakiegokolwiek celu. Po prostu zdrętwiało mi ramię i się rozciągałem.
Na jego twarzy zagościł uśmiech, który opanował każdy jej cal. Odwrócił ze stoickim spokojem głowę i po prostu zaczął się patrzeć na wprost, wlepiając wzrok w plakaty oklejające budynki. Nie zwracał już na mnie najmniejszej uwagi, ale przeszedł pod moją kontrolę. Teraz tylko miałem urzeczywistnić kolejny krok w planie.
Po sekundzie sygnalizacja świetlna nadal nie zmieniała koloru, a on spokojnie zaczął iść przed siebie... 
Pozostałem tylko ja, ludzie i zielone światło, które zaczęło mnie ponaglać do przejścia na drugą stronę utopionej w deszczu ulicy. Z pozoru takiej samej jak reszta miasta.
Poza trupem rozwleczonym pod kołami samochodu, który powędrował do laboratorium, co i tak nic mu nie dało. Nie licząc opóźnienia pogrzebu i trochę nieoczekiwanej zmiany moich planów. Bez żartów, trochę, żaden kłopot. Przecież to nie ja będę go grzebać. 
I tak dobrze, że ostatnio ruszyłem tyłkiem i dostałem plan monitoringu. Inaczej bym już tego nie mówił. 
W sumie łatwo było odejść z miejsca zdarzenia, bo tłum to głupie ustrojstwo.
Dali mi też pewnie końską dawkę tego specyfiku i znając życie, mogli ogólnie coś schrzanić, bo wspominali o braku dobrego sprawdzenia.
Tak czy siak, ryzyko było w cenie, niższej o jedną trzecią niż normalnie. Coś za coś.
Jak tak pomyślę... wszystko mogło się jeszcze gorzej ułożyć, na przykład nie zadziałałby czynnik odpowiadający za brak odczuwania nakłucia, więc nie narzekam. Każde dojście ma swoje wady.
To miło, że Kapar ciągle o mnie pamięta. Ja jednak wolę inne znajomości, a z jego koleżkami to tym bardziej preferuję krótkie kontakty, ale też bez przesady. 
Tak ogólnie ten cwaniaczek też jest pamiętliwy, jak diabli.
Wybrał sobie chyba najgorszego typa od mokrej roboty w mieście albo to było wyłącznie ostrzeżenie. I do tego cholernie słabe, nawet brakowało mu pozorów. Po prostu nieadekwatne do celu.
Chyba zobaczymy kto, co i komu...
Widać sporo się pozmieniało, odkąd się odciąłem od pewnych rzeczy. Ludzie, metody oraz sam strach.
No tak, także... chyba już czas na mnie. Domek wciąż na przedmieściach, leki w zasięgu ręki, alarm włączony, pies u sąsiada, ja się nie zabiłem.
Okej, wszystko w porządku. 
Wow, nawet jako tako jestem sobą, retrospekcje widocznie czasem mi pomagają. Ciekawe.
Wstaję z fotela, cała podłoga skrzypi, jakby zaraz miała podciąć mi gardło. Chwiejnym krokiem zbliżam się do półki z lekarstwami
Bum. Trzask. Bum.
Coś wali w drzwi.
Nie próbują wywalać okien, to nie policja.
Widocznie przerażenie kolejny raz wraca do gry, a ja znowu będę rzucał jego kostką, by mieć spokój. Twarz pokrywa zimny uśmiech i wszystko wydaje się zatrzymywać, na kogo zaraz wypadnie na tego bęc...