piątek, 6 maja 2016

Noc i dzień to doba - 2


Głuche kroki wybijają dziwną melodię. Jest spokojna, wręcz apatyczna, ale jednak gdzieś wśród kolejnych nut skrywa się niepokój...
To niedobrze.
Wzdłuż ściany przesuwa się para zmęczonych cieni. Pierwszy ciągnie z wysiłkiem za sobą drugiego.
Jednym z nich jestem ja.
Wwiercam się wzrokiem w jego oczodoły, poszukując oznak życia. Jak na zawołanie zaczyna się niemrawo rozglądać, ale już kilka sekund później odnajdujemy się nawzajem spojrzeniami. On zdezorientowany i pełny nienawiści, ja spokojny i zamyślony. 
Wierci się jak ogłupiały, mam ochotę przywalić mu w pysk. Nie, nie jestem brutalny. Ja po prostu nie chcę się połamać na schodach.
Gdyby tylko miał swobodę ruchów, mógłby podejmować jakieś zbyt pochopne kroki, więc dla jego własnego bezpieczeństwa nie ma tego komfortu i kłopotu jednocześnie. 
Jesteśmy powiązani ze sobą przeznaczeniem, jeżeli jeszcze istnieje.
A przynajmniej on sam... ze sznurem.
Wychodzimy, najtrudniejsze za mną. Teraz tylko chodnik przed domem, paręnaście metrów trawnika i już jesteśmy za szeregiem pojemników na śmieci. 
Nie przejmując się delikatnością poczynań i komfortem delikwenta, opieram go o bok jednego z nich.
Kucam. Wyjmuję z kieszeni spodni paczkę fajek najgorszego sortu i zapalniczkę, po chwili obracam w dłoni wymiętego papierosa by go odpalić. Beznamiętnie pochłaniam cumulusy nikotynowego dymu pomieszane z cirrusami zwiewnej pary.
- Ile wiesz? 
Ach... nie zdjąłem mu knebla. Chociaż żadna szkoda, nawet lepiej, nie zacznie krzyczeć.
- A w sumie to nie ważne...
Wygląda na to, że chyba chce mnie udusić ruchami swoich gałek ocznych, bo tylko tak może pokazać swoje mordercze zamiary czy też doprowadzać je do skutku z lepszym lub gorszym efektem. Patrzy na mnie jak na psie odchody rozdeptane na chodniku.
Zero dezorientacji. Nie kalkuluje lub już przekalkulował.
Można powiedzieć, że role się odwracają - też przypominał coś takiego, gdy przed godziną wraz z czterema koleżkami nie potrafił się nawet do mnie zbliżyć, a co dopiero wyrządzić jakąkolwiek krzywdę.
Uśmiecham się delikatnie.
- Nie to nie, nic na siłę. Ale potem nie mów, że nie dałem ci szansy.
Gdyby tylko mógł i jeżeli miałoby to cokolwiek mi zrobić, udławiłby się teraz własnym językiem. Emanuje z niego czysta pogarda przeplatana nienawiścią.
Widzi, że mam zamiar przejścia do konkretów, ale tak jakby nie do końca ufa własnym uszom. To trzeba zmienić, dla jego dobra.
Uśmiecham się.
- No cóż, miałem dać ci spokój wierząc w twój rozsądek, ale skoro tak, to wrócimy do domu...

Nigdy nie byłem pasjonatem ciasnych wnętrz, dlatego moja piwnica jest całkiem przestronna, może się równie dobrze nadawać na garaż. No i nigdy też nie lubiłem też za bardzo ciemności, więc ustawiłem halogeny. Akurat tak wypadło, że świeciły mu prosto w oczy, ale co ja się będę takimi pierdółkami przejmował.
Świeciły, bo nie świecą. Panuje ciemność. 
Na szafce i podłodze leżą pokryte mrokiem imadła, wiertarki, nasadki, pilniki, sekatory, noże, siekiery, łopaty... Zaskoczenie? Ja po prostu lubię czasem mieć porządek.
Przyjemne uczucie, takie niby nic, a cieszy. 
Słyszę jego oddech. Płytki i przerywany, bez cienia spokoju, oddaje wszystko, co stara się ukryć głęboko w środku: niepewność, zagubienie oraz niestety wciąż nienawiść. Z pewnością jest zmęczony dniem, a emocje przecież muszą gdzieś znaleźć ujście i kotłują się bezradnie na ślepo w głowie. Przez to nie może logicznie myśleć, plątanina urywanych zdań wprowadza w szał, zakłócając ciąg logiczny. Nie wie też, czy wspólnicy są żywi oraz gdzie ewentualnie się znajdują. Może nawet nie uważa posiadania takich informacji za coś koniecznego?
Kto wie. Ja aż w takie analizy się nie bawię.
Nieszczery symptom radości pojawia się na moich ustach. Zbliżam się powoli, rozciągając każdy krok w bolesną wieczność. Nie ma tutaj dla niego żadnych znajomych rzeczy, nic nie słyszy i nic nie widzi, ma jedynie nieokreślone przeświadczenie o mojej obecności.
- Chyba jesteś troszkę niedoinformowany.
Świecę słabym promieniem latarki w jego oczy. Jest zaskoczony, nie spodziewał się mnie tak blisko. Mruży powieki.
- A miałeś tylko wyegzekwować... dług? Widocznie tracisz formę, kowboju. Nawet tego do końca nie potrafisz zrobić i jeszcze czterech kolegów sobie do pomocy załatwiłeś. Ktoś lub coś cię do tego zmusiło.
Dziwna cisza, jakby istniało tysiąc jej rodzajów.
- Chcieliście mnie po prostu zabić? A może zrobić to żywcem u siebie, porwać? Gratuluję w takim razie fantazji. 
Dopiero od tego momentu zaczyna powoli kojarzyć fakty. Bardzo powoli.
- Ja wam rzepek kolanowych ani nie przestrzelę ani nie przewiercę, więc tylko wymagam jednego: umiejętności mówienia. Otwierania paszczy, gęby, ryja czy co tam macie w odpowiednich odstępach czasu na zmianę z ruchami języka oraz strun głosowych. Pa-ni-ma-jesz? Inaczej i tak dotrę do obszarów mojego zainteresowania.
Tłumiona innymi emocjami nienawiść związanego krzyczy niemo w moją stronę.
- Jestem w stanie zrozumieć braki w edukacji i trudną pracę - bo przecież pilnowanie rozchodzenia się towaru wśród dzieciaków może być trudne. Ale ty jesteś pospolitą gnidą wobec ludzi, chwastem. I już nawet nikt cię nie lubi. Nawet szef, skoro daje ci taką robotę. Porwanie mnie. Dotarło?
Smutne, zupełnie nikt nie ma o nim dobrego zdania.
Jakby o mnie ktoś miał.
- Nie obchodzi mnie na ile ceni i szanuje cię teraz Kapar, jak cenisz sobie życie czy co tam planujesz. Wisi mi to. Mam lepsze rzeczy do roboty. Powiesz: czemu ja jeszcze żyję? A widzisz, muszę ci coś wyjaśnić.
Z jego oczu bije pogarda. Też mi coś...
- Chcę wiedzieć, ile tego towaru z tranzytu poszło w ruch. Nie gdzie, nie z kim, tylko ile. Konkretnie. Tak, jesteście debilami. Zostawienie staruszki z poderżniętym gardłem pod mostem, bo była w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie nie nadaje się do nazwania rozsądnym. Za dobrze ufacie policji, urzędowi miasta... I ślepocie ludzi. Tak czy siak, noc jest długa.
Brak pozytywnej reakcji. Mózg mu chyba nie wyciekł?
- Krzyków też nikt nie usłyszy, a właśnie... Kto jeszcze razem z tobą dostał po łbie za to, a nie ma go tutaj?
Bez uprzedzenia, zdecydowanie wyciągam knebel i odczekuję kilka sekund. Wyjmuję w międzyczasie ulubiony scyzoryk, by bawić się nim, obracając go w palcach przy wysuniętym ostrzu.
- Nie wierzę, że Kapar przynajmniej tobie nic nie powiedział o tym, jak łatwo napytać sobie u mnie biedy. Naiwniacy...
- Czego chcesz?
Twardy głos bruneta po trzydziestce przywiązanego do krzesła, wbija się w moje uszy, pozorowanym zdecydowaniem maskując niepewność.
Ruchy palców zamierają, zabawka zwisa bezwładnie z dłoni.
- Czego chcę? Chcę wszystkiego, bo tyle też mogę ci dać, jak i zabrać w tej sytuacji.
- Zientara, ty...
I ja się pytam gdzie tu jest jakakolwiek logika, co on chce od mojej matki? Po co mu te wszystkie emocje, no po co? Może za mądre rzeczy mu mówię?
Przynajmniej zapamiętał moje nazwisko i miejsce zamieszkania. Sukces na miarę dziadka ze sklerozą, ale on na takiego raczej nie wygląda.
Oddalam się, wyłączam latarkę, krążę wokół niego. Tylko wtedy, gdy mocniej stąpam po posadzce, ma tego świadomość. Reaguje na to drgnięciem głowy i zapewne również niemiłym uczuciem zagubienia. Bezkształtny mrok i czasem przerywana cisza wokół nas jakby porusza się, rozbrzmiewają kolejne nuty i akordy niepokoju...
Pod moim adresem leci nieustająca, bezsensowna wiązanka przekleństw, a ja nadal krążę. Wiem, że powoli się wykrusza, chociaż nic na to nie wskazuje.
Podchodzę, nie wydając żadnych dźwięków.
Stoję za nim.
Milknie.
Wracam do drzwi, znowu słysząc za sobą kawalkadę synów, penisów i prostytutek...
Cholera, jakie to ciężkie. No chodź, nie będę cię targał po podłodze.
Podnoszę, oczy mi o mało nie wychodzą z orbit.
Idę teraz z wielkim trudem do nadal bluźniącego non stop koleżki, a nogi uginają się pode mną. Za wszelką cenę staram się opanować samego siebie i nie dyszeć.
Powoli kucam na dosłownie sekundę opanowując ciężki oddech. Wyjmuję latarkę, kładę na podłożu celując tuż obok niego. Przesuwam palcem przycisk na "on" i odchodzę.
A mój gość wciąż robi swoje.
Jestem blisko, tuż obok niego. Zrzucam ciężar w snop światła. 
Mała zmiana: dodatkowo krzyczy przeraźliwie.
- Co z tobą ty...
Nie lubię być nazywany świrem.
A nazywa mnie tak teraz bez przerwy i robi się monotonnie nudny.
Podchodzę do jego przyjaciela leżącego metr dalej na podłodze, oczy pełne pustki spoglądają teraz niemo w niewidoczną ścianę. Nie ma w nim oznak niegdysiejszej nienawiści, trupi chłód wydaje się być zaraźliwym. Tak jak i jego spokój wymalowany na pergaminowej, posiniałej skórze, który właśnie muszę zakłócać.
Ale koleżka... tak, wciąż klnie jak ogłupiały. 
Skamle jak pies? Nie, on wciąż szczeka.
Moje krótkie i nieskomplikowane czynności mówią same za siebie: rozpinam pod szyją koszulę denata, przystawiam scyzoryk klatki piersiowej, biorę zamach. 
- Bawimy się, czy rozmawiamy? Pojedynczo czy parami? - pytam.
Ujada jakby pozbył się resztek rozumu.
- Ty chory z...
Trzask, głuche uderzenie, szelest metalu w ostygłej tkance.
Długi krzyk przerażenia.
Kolejny ruch ramienia i kolejny...
Aż milknie, gdy wszystko pokrywa czerń i krew.
Wstaję.
Usuwam się na chwilę w mrok za plecami rozmówcy.
Głaszczę płazem ostrza jego bark, przesuwając je od ramienia do szyi.
Zdezorientowany próbuje odnaleźć mnie wzrokiem, błądzi na ślepo. Chce zachować zimną krew, jakby to miało go jeszcze jakkolwiek uratować czy cokolwiek ugrać.
Drży. To nie przeciąg, chociaż teraz sam czuję zimny wietrzyk.
Kładę rękę na jego obojczyku - leży miękko i niepozornie, będąc dowodem mojego rzeczywistego istnienia. Niespokojnie pulsuje w niej krew, paradoksalnie kontrastując z sytuacją.
Skórę zasłania mu całun mroźnego potu, pokrywający palce niczym klej, ale nie tak lodowaty, jak moje dłonie.
Powoli szepczę, przebijając ciszę i mrok:
- Mów... Mów, masz jeszcze jedną szansę...
- Co...?
- Mów... Po prostu mów...


Znowu głuche kroki wzdłuż ściany wybijają melodię, która przypomina żałobny marsz.
Nie musiałem go długo zachęcać, zniechęcać... Ktoś taki jak on nie jest dostatecznie odporny na figle własnego mózgu.
To dobrze, nie musiałem kombinować z innymi sposobami.
Nie wiedział o starych interesach swojego szefa, więc i o mnie widocznie też wielkiego pojęcia nie miał, za to ja dostałem całkiem, całkiem ciekawe informacje od niego...
Jego koleżków (z wyjątkiem jednego) podrzuciłem lekko nieobecnych duchem pod komisariat i dałem cynk do gazety, żeby się pośmiać. Kapar ich zostawi dla świętego spokoju albo wyciągnie najwyżej jednego, żeby dobrze wiedzieć, co się wydarzyło. Heh, pewnie nawet nie będzie musiał, takiego typka też zostawi, od gliniarzy się dowie. Pomaganie wpływowym ludziom starego systemu w tarapatach opłaciło mu się, będą mu jak zawsze torować drogę i go kryć, nikt nie spróbuje czepiać się, a co dopiero czegoś dochodzić i to udowodnić. Pismaków zastraszy lub wykupi, zamieszanie zatuszują, ale w sumie co mi szkodziło wnerwić go troszeczkę.
Natomiast ten delikwent, z którym bliżej się zaznajomiłem, nie zasługuje na nic. Sprawiedliwość jest ponoć w rękach Boga, ale wysłanie go do Hongkongu, Makao, Amsterdamu czy Tajlandii jest lepsze. Nie obchodzi mnie kogo zabił, wsadził na wózek czy jak bardzo zrujnował życie za kilka stów zaległości. Mam wywalone na jego sytuację rodzinną teraz i kiedyś, omijam wszystko inne co mnie nie dotyczy. Może chcąc nie chcąc wiem o nim sporo, ale mi to wisi i nawet nie powiewa.
Bo kiedyś, przed chwilą i w przyszłości sumuje się na teraz.
To raczej oczywiste. Raczej.
Prawda: nikt święty nie jest, tym bardziej ja. Nie ma też grzeszników, nie ma aniołów, nie ma diabłów, komu to oceniać? Nie ma takiego sądu, który powie: on, ten lub tamten jest tym a tym, taki i taki na wskroś, wzdłuż i wszerz. Nawet tylko dlatego, że materiału dowodowego jest za dużo i brakuje biegłych.
Nie mam więc możliwości decydowania o ludzkim życiu.
Co z tego wynika?
Gdzieś daleko stąd los rozsądzi, gdzie trafi: do chińskiej szwalni na dwanaście godzin roboty dziennie czy do burdelu za oceanem dla męskich amatorów mocnych wrażeń z całego świata, przewijających się przez całą dobę bez przerwy raz po razie, wspólnie lub osobno, aż zapomni, kiedy jest dzień, a kiedy noc.
Mogę go nie wysyłać, ale tłumaczyć co, czemu i jak już nie ma sensu.
Zabrzmi to głupio, ale swoją drogą dość ciekawa sprawa z tym burdelem.
Klient za klientem dzień w dzień, pragnący zaspokoić wszystkie żądze: od "najzwyklejszych" po bicie, hańbienie męskiej zewnętrzności, kagańce, duszenie - wszystko jest możliwe. Więcej zapłaci to plus kopanie do nieprzytomności... I tak dwadzieścia godzin na dobę. No, szesnaście dajmy na to, jak nie chcemy za bardzo obniżyć jakości usług i resursu maszyny-pracownika.
Bo przecież upodlenie, ból, łzy, emocje, prawa - to domena ludzi, nie przedmiotów, za które się płaci. Każde pokolenie musi się kiedyś jakoś o tym przekonać, poczuć brak emocji, a co dopiero litości.
Nie żebym był lepszy, ale tylko taka dygresja do samego siebie.
Czy ja mam serce, czy kamień jak zwyrodniały bydlak?
Traktowanie bez skrupułów jak dmuchaną lalkę przez kolejnych facetów, aż do uważania ich za duchy-demony, spowoduje u niego szok potęgowany bólem i świadomością bycia gwałconym, przeradzający się w apatię. Natomiast zostanie codziennie deptanym ścierwem, sprowadzi zdehumanizowanie, a zduszony w środku niemy krzyk zaszczucia prawie pozbawi wnętrza, wypalanego przez odczłowieczenie.

Brzmi bardziej patetycznie, ohydnie, szokująco czy sztucznie?
Ja sam nie wiem jak to przechodzi przez moją głowę i usta.
Pozostaną instynkty, może lęk, a gdy stanie się wyeksploatowanym do końca pustym opakowaniem, wyrzucą go z samochodu na bruk jakiegoś zapomnianego przez Boga i ludzi zaułka. O to chyba trudno nie będzie.
I o brak zemsty.
Jak z tego wyjdzie - mogę się tylko domyślać. Moje źródło środków oraz informacji przynajmniej ma zapłatę za swoje usługi, a uregulowane rachunki to przecież podstawa. Jestem hipokrytą? Nic nie mogę zrobić tym którzy kupili od kontaktu tą osobę, bo ani prawo, ani państwo ani sytuacja w regionie politycznym lub chociaż w okolicy nie daje żadnych możliwości. 

Zawsze pamiętam, że brak rozsądku i efektywności, a przede wszystkim narzucanie komuś swoich zasad na siłę skończyć się może różnie.
Walka z wiatrakami i bycie gliniarzem również. No i tak na marginesie taka rola nie jest ani trochę pozytywna.
W niedalekiej przyszłości czekają mnie spotkania ze starymi przyjaciółmi. Nie dziwi mnie już ani trochę, że nagle wszystkie informacje okażą się cenniejsze od każdego człowieka, każdych pieniędzy.
Mijam lekki bałagan w przedpokoju po odbytej przepychance i ruszam do drzwi. Znowu.