wtorek, 5 lipca 2016

Noc i dzień to doba - 3



- Więc... jesteś.
- Jak widać.
- Nie przyjechałeś tutaj tylko po to, by pogruchotać zawieszenie?
- Mam forsę, mogą pogruchotać nawet łeb jakiemuś kretynowi pod dyskoteką i mnie nie wsadzą.
- Heh, nieźle. Dobrze zainwestowałeś, prawie jak naziści w Hudal'a.
- Też mi porównanie... - odparł z lodowatym uśmieszkiem - Ja robię mądrzejsze interesy.
- Mam wierzyć?
- A jak myślisz, czemu jesteśmy akurat w tym pokoju?
Facet przypominający z dalsza absurdalnie wysoki wieszak rozejrzał się. Na pierwszy rzut oka nic nie wskazywało na coś nadzwyczajnego w tym pomieszczeniu, może tylko absolutnie niezbędne, wręcz spartańskie wyposażenie w ilości dwóch przeźroczystych krzeseł, stolika z postawionymi na nim szklaneczkami oraz małej lampy.
- Zamontuj jeszcze tę plastikową klatkę do rozmów, przeszukuj przed wejściem i tak dalej.
- Jakoś nie wydaje mi się, żebym mocno szafował ołowiem, ale zazwyczaj szpiclom wystarczała kulka. No i dobieram sobie towarzystwo na poziomie, dlatego ostatnio pogadałem tylko z wartymi uwagi osobami, było warto. 
- Przesadzasz. Za drogo ci wychodzi?
- To ostatnia rzecz, o jakiej bym myślał u siebie. Jak myślisz, czemu nagle zmieniłem branżę?
- Wyrzuty sumienia?
- Do ciężkiej cholery, przestań. Też jestem człowiekiem, chociaż może nie wyglądam.
- Czyli wyrzuty sumienia.
- Nie, cwaniak chciał mnie sprzedać. Posłuchał się konkurencji i mamy finał, a wyszedł na tym tak, że wrócił z podkulonym ogonem do obecnych panów i władców. Ruscy czy Włosi, kto to wie. Teraz jest kocioł, jedni próbują zatrzymać zdobycze, drudzy odzyskać wpływy, a trzeci szukają szczęścia.
- A ty...
- Wyjechałem przedstawić się pewnym biznesmenom, a oni już wiedzieli co ze mną zrobić. I jak zarobić. - wtrącił się.
- Ruscy nie robili problemów?
- Kapar na tyle mniej zarobił, że kwestia życia i śmierci, czyli procenty od transakcji odchodziły w terminie. Pewnie się nieźle wkurzył i do dziś pamięta, mówiłem ci.
- Ruscy w Syrii...
- Coś się tak ich czepił? - znowu przerwał.
- Ciekawy jestem.
- Ciekawość to pierwszy stopień do krawatu Stalina. Ale skoro jesteś taki ciekawy...
Chrząknął kilka razy, przepłukując zaschłe gardło Jackiem Danielsem. Przyjaciel (popełniając w jego oczach świętokradztwo) zrobił to samo, ale z dodatkiem kostek lodu.
Powoli odstawił szklankę, rozparł się na krześle, zachowując przy tym wrażenie człowieka z wyższych sfer.
- Na morzu tylko pokazują, że są. Każdy siebie wzajemnie pilnuje, ale przecież wszyscy dobrze wiedzą, że nie ma co się wyrywać, a tymczasem na lądzie prawie się tłuką w najlepsze z Irańczykami i resztą o dostawy żelastwa. Śmieszne, że to wszystko jest tak groteskowo multilateralne i choćby ktoś się wystrzegał zabijania, to i tak zrobi na tym interes. Albo komuś w tym niechcący pomoże. Wschód, zachód - jeden kij.
- Tylko tyle? Jakby ciebie to mało obchodziło.
- To już sprawa biznesowa. - uśmiechnął się uprzejmie.
Wytrwale, ale nie uporczywie spoglądał mu w oczy.
Oczy. Nie źrenice, przysłonięte drobnymi brwiami i rzęsami, ale wciąż oczy. Pełne, wręcz wyłupiaste. 
Te same, identyczne jak kiedyś. Nieważne, w jakim bagnie byli, nieważne po czyjej stronie - były niezmienne. Brązowe, może nawet orzechowe, wodziły smętnie wokół, powoli delektując się stagnacją. 
Te same, jak u poprzedniego rozmówcy.
Te same, jakby wiedzące, że życie nie zna dobrego finału.
Świat w nich zawirował, tysiące barw zlało się w pustą czerń.

Chciałem, może nie chciałem... Może musiałem?
Nie, nie chcę się pytać. Są o wiele lepsze źródła odpowiedzi.
Są usprawiedliwienia, są wnioski, są zmiany. Wszystko znajduje się gdzieś po tamtej stronie lustra, gdy się w nim przeglądam. Zmęczony lub wypoczęty, z zadaniem przed sobą lub wybieraniem, po śnie czy załatwianiu spraw - ale wciąż to samo widzący w szkle. Nazywaj to dowolnie, może być i krystalicznym zwierciadłem, ale odda ten sam obraz co tafla wody w kałuży i będzie równie bezlitosne. 
Lustro to tylko rzecz, tylko stety lub niestety oddaje do bólu realizm sytuacji i gdy potrzebujesz coś z siebie wyrzucić, przecedza to niczym sito. Chyba jednak nie da rady poradzić sobie ze mną... a może i da. Mniejsza.
Sprawdziłem konto...
Aha, korek. Autostrada jak stąd na Kamczatkę, ale na moim odcinku oczywiście korek. Może jeszcze objazd do tego?
Eh. No cóż, więc sprawdziłem konto. Za kontrakt wszystko poszło, jak należy, uciszyłem...
Jak jedzie ten baran! Prawo jazdy chyba w zdrapce wygrał.
Dawno się nie denerwowałem, pokazując jakiekolwiek symptomy. To nie jest profesjonalne, to nie jest dobre...
Tysiące myśli gniecie język, chcąc go zmusić do mówienia, paplania, wyklinania. Byle tylko sobie ulżyć.
Głowa. Muszę czymś zająć głowę. Skoro nie pomagają leki - zajmuję głowę. Wszystko działa logicznie.
Spokojnie oddychaj.
I nikt ci nie ma prawa powiedzieć, że "nie możesz tak myśleć". Wszystko jest tu dobre, gdy jakoś daje efekty.
Skręcam, powoli... Objazd, niech to diabli.
Znowu stoję. Sprawdzam na tablecie sytuację w domu. Postęp, jak on człowiekowi ułatwia zadanie... Wszystko w normie. Obraz i systemy jakoś nie wariują. Obserwator też mnie wciąż asekuruje, jadąc gdzieś z tyłu.
Dobrze, że mi się nie śpieszy, inaczej byłoby słabo.
Pytał o Syrię... Szkoda mi go, ale przecież od dawna mówili, że nawet w takim burdelu ktoś się tym zainteresuje. I zgadnijmy: kto będzie musiał prostować biznes trupami w piachu czy rzeczułce na drugim krańcu Polski, skoro nawet własny przyjaciel może bezmyślnie wchodzić w szkodę? 
A więc faktem się stało, że zaczyna się robić zamieszanie. Interesy nie są już takie proste i za dużo zaczyna się dziać wokół mnie, ale mnie to nie boli. Bez tego gaduły jakoś dam sobie radę, mam wyjście, eh... Kalkuluję.
Muszę się tylko za wszelką cenę utrzymać na powierzchni. Znajdę może inną przykrywkę, zniknę z oczu Kaparowi i nie będę go wodził za nos. 
Nie pozwolą mi.
Więc skończę to, jak dawno już powinienem, zadowolę siebie i ich. Teraz tylko dojechać do domu.

Uwiera mnie ta marynarka, dziecinny dresscode. I tak, jeżeli będę musiał zmieniać fatałaszki i starać się nie w coś nie wdepnąć, to idzie do śmieci. Cholerne pozory. 
Odpinam pasy - co za ulga. Wychodzę, mieląc pod pantoflem parkingowy żwir i zamykam samochód, mocując się z kluczykami uciekającymi mi z rąk. Idę do mieszkania, pokonując krótki odcinek drogi.
Teraz szukam kolejnych kluczy. Pięknie.
Eh, gdzie jesteś...
Mam cię. Otwieraj się no, pokaż, na co cię stać.
Popycham drzwi, za mną słyszę jakieś głosy. Chcę się błyskawicznie odwrócić, ale szpara między futryną a drzwiami nagle błyskawicznie staje się pełnym otworem, co...
Uciekam do tyłu, sięgam za materiał paska, dłoń wysuwa...
Przede mną stoi mój asekurant. Niepozorny, szary zjadacz chleba, idealny do wtopienia się w tło trzydziestolatek. Dla dopełnienia obrazu kuriozum ciągle zapominam jego imienia, to cholernie źle... 
Wchodzę do mieszkania, zamykam za sobą drzwi. Patrzy się na mnie jakoś dziwnie. Coś się stało.
- Teczka. Wieziesz znowu. Nowe dokumenty. Tajemnica.
Biorę z nieukrywanym zażenowaniem. A miało być tak pięknie, no nic.
Odwracam się na progu i pytam:
- Tomek?
Kiwa głową. Wie, o co mi chodzi.
Zarażę się w końcu tym maszynowym wykonywaniem poleceń...

Przynajmniej jadę, a nie wlokę się po autostradzie. Muszę mieć to za sobą jak najszybciej, bo mam dosyć, nie jestem robotem. Od tego są inni... 
Jak trzeba, to nim chyba muszę być.
Wchodzę w lekki zakręt, lekko przejeżdżam po łuku.
Co tak capi, Chryste. Gorączkowo kombinuję przy nawiewie i tym podobnych rzeczach, ale zaraz się porzygam. Może odświeżacz coś da, jest tuż obok, uff.
Psssss... Lepiej, choć wciąż cuchnie padliną. 
O wiele lepiej. Jakoś lepiej lub gorzej zmierza to do stanu "w sam raz". Jakoś. 
Więc jadę. 
Cholera, co...
Patrzę w dół na sekundę, chyba jakimś kwasem dostałem, jakby wygryzało mi wnętrzności. 
Jezu, co jest, płuco albo serce... Nie mogę...
Trzymaj wzrok na drodze za wszelką cenę.
Tylko chwila, spokojnie, nic że boli i zaczyna promieniować na całą klatkę, opanuj się... Klnę, muszę się zatrzymać, szybko za telefon, nie daję rady, macam na ślepo. Kierunkowskaz, hamulec, próbuję je wyłapać, ale jestem taki bezwładny, gdzie one są?!
Osuwam się prawie na deskę rozdzielczą, coś wyrywa mi cały tors.
Hamulec, muszę go przydusić, nieważne kto we mnie z tyłu wjedzie, nie dam rady, ciemno, nie mogę już, nie powiem mu co u mnie...
Barierka, skąd, hamulec - w jednej sekundzie są moimi sędziami.
Trzask.

Gdzie ja... Opanuj się najpierw, oddychaj. 
Chcę się rozejrzeć - ciemność, może worek na głowie. Nasłuchuję - cisza.
Światło, mały przebłysk. Pod powieki dociera trochę obrazu: pognieciony wrak, krew, słońce, rozrzucone szpargały... Okropny ból, chyba leżę czymś przygnieciony, albo po prostu coś naciska z siłą dorosłego słonia na ciało powyżej pasa. Reszty tego cholernego ochłapu mięsa nawet nie czuję i wolę się nie domyślać, co na nim się znajduje. Słabo mi, nie mogę się ruszać, nie wierzę...
Sekunda, dwie - musisz myśleć, chociaż jest nie najlepiej.
Może ktoś wezwał pomoc, może już idą. Może...
Trucizna... Na pewno. Odświeżacz został zamieniony, gdy rozmawiałem, może przewody hamulcowe przecięli, ale jak... W sumie nikt się nie dowie, zaplanowali do szczegółu, asekurant pewnie też załatwiony albo i po co, to ma przypominać wypadek, nie morderstwo...
Przetwarzane informacje mnie dobijają... 
Nie porwali mnie, zabiją, po co okup, można mądrzej. Nie poobcinają palców, nie chcą informacji. 
Tysiące myśli w jednej sekundzie tłoczy się w rachunku mojego ja. Wyrzucam, eliminuję te nielogiczne i wprost absurdalne. Tylko po co, w stu procentach jestem skończony. W sekcji pewnie nic nie wykryją, rozłoży się za szybko, metody jak kiedyś u sowietów albo niedawno naszych służb. Podpatrzyli, może współpraca, ale ludzie to tylko pionki... Mózg jakby odpada mi z czoła i osuwa się na potylicę.
Powoli tracę zmysły. Ciemno, cicho...
Dziwne, skąd odczuwam senność. Cholera, chyba... coś się ze mną... nie mogę skupić... myśli... dryfować...
Ach...




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz