niedziela, 6 marca 2016

Noc i dzień to doba


Miasto mnie nie kochało. Utopione w szarym jak ono deszczu i duszone mgłą, nie zwracało na mnie żadnej uwagi, bo nikt nigdy nie powiedział temu kolosowi o jakichkolwiek uczuciach.
Przy każdym przejściu przez jezdnię świeciło się czerwone światło. Przy każdym oddechu obłoki spalin z rur wydechowych przejeżdżających samochodów dostawały się do moich płuc. A przy każdym rozejrzeniu się... zauważałem te same, wrogie lub obojętne na wszystko twarze przechodniów. Chyba tylko ich kroki, pełne tępego bólu, dawały im jakąkolwiek cząstkę człowieczeństwa i wspólnotowości.
Tak właśnie działają za ciasne buty.
Tak właśnie kończą tacy, jak ja, będąc nimi lub przebywając wśród nich.
I tak właśnie zaczynają, nie wiedząc nawet co i dlaczego.
Może wręcz przeciwnie?
Niebo w postaci mgły i drobnego deszczu jakby zstąpiło do chodzących, a raczej błądzących pod nim nędznych śmiertelników. Pogardliwym uśmiechem kwitowało każdą stopę postawioną w kałuży i ubrudzoną jej szlamem. Nie znało „litości".
Wszystko uciekało w szaleńczym cwale do nieskończoności wspomnień. Wspomnień, których nikomu już nie będzie dane przywołać. 
Zadbałem o to wespół z losem.
Chodziłem po tych ulicach, wszędzie przeciskając się przez tłumy ludzi, a nowa dla mnie w swojej postaci samotność uwiesiła mi się na szyi i wyrywała serce, chcąc wywlec, wyrwać, wyszarpnąć je na wierzch i rozdeptać, bo aktualnie tak się jej podobało. Ciężkim zadaniem było stawianie oporu, a jedyna moja obrona, czyli parasolka, nawet nie umiała wystarczająco mnie osłonić przed pospolitym deszczem, jakby to była prawdziwie syzyfowa praca. Sceneria do takiego heroicznego aktu chyba nie zadowalała jej, bo ta jednolita ściana szarości zamiast nieba i ogólnie... jesień?
Wstąpiłem do jakiejś podrzędnej kafejki albo to była kawiarenka... Sam już nie wiem, przecież to było nieistotne. Nie zwracałem uwagi na wygląd jej ścian czy drzwi. Po prostu wszedłem, wpadłem w jej objęcia.
Z trudem dostałem się do pustego stolika, jednego z kilku rozstawionych w tym ciasnym przybytku. Stał obok okna i w całej swej niepozorności wydawał mi się jakby spokojną przystanią wśród wzburzonych wód. Pokryto go płaskowyżem obrusa, przygniecionym małym menu, które na krótko zajęło mnie swoją lekturą.
Za szybą rozciągała się panorama szeregu budynków i zalanej deszczem ulicy. Spokój, cisza i nic więcej. Dokładnie tyle, ile potrzebowałem.
Nie wiem jak określić tamten stan mojego ducha. Niby nie działo się nic niezwykłego, ale... Wszystko było jednak strzępkami normalności utopionymi po szyję w bagnie. Normalności, która odbiegała nawet od dziwacznych norm. Smutnie i zastanawiająco, nieprawdaż?
A co się składało na to bagno? Za dużo by było tutaj do opowiadania, szczególnie w porównaniu do mojej nikłej woli jakiegokolwiek osądu.
Ja i osądy, ja i te wszystkie alegorie. Cholera, jak skończę, to z miejsca biorę leki. Wsadzę sobie nawet i całe opakowanie w ryj, bo znowu wraca paranoja, a kolejne pomyłki mi nie odpowiadają - jak trup czy niezałatwione interesy.
Wraca bardziej niż zwykle. Do tego fotel mnie niemiłosiernie uwiera, czas wymienić to siodło do galopowania po meandrach umysłu. Albo mózg, ale z tym będzie trudniej. 
Zajmując czymś głowę, obracam w palcach złożony scyzoryk. W rytm uderzeń serca zmienia położenie jak wskazówki zegara: tik-tak, tik-tak, tik-tak bum - nie żyjesz, mechanizm bezsilnie staje na zawsze, grobowy chłód betonu otula niczym całun. Maszynowo wybijana sekwencja zaprzestaje działania.
Na czym to ja...
Po kilku minutach czytania menu i gapienia się w szybę usłyszałem nieznany mi, damski głos.
- Co podać?
Odwróciłem wzrok od okna, by przesunąć go o sto osiemdziesiąt stopni. Zauważyłem kobietę. Trzydzieści lat, blondynka, długie włosy spięte w kok, jakaś kiecka w roli uniformu. Twarz wydawała się jakby już nie raz i nie dwa skonfrontowana z rozczarowującym życiem, zgorzknieniem, niespełnieniem. Matka pracująca, tak to można ująć.
Kogoś to pewnie może zdziwić, że akurat zwróciłem uwagę tak szybko na te, a nie inne szczegóły i to w takiej kolejności.
Hmmm... Co ja sobie wtedy zażyczyłem... Herbatę chyba. Zieloną. Tak, bo lubiłem zieloną herbatę. I nie była nawet droga. Więc po chwili zastanowienia odparłem:
- Filiżankę zielonej herbaty poproszę.
Uśmiechnęła się służalczo i odeszła, by spełnić swoją powinność.
Chciałem znowu pokierować oczy ku „krajobrazowi“ za oknem. Wydawało mi się to... ucieczką? Lekarstwem? Zapomnieniem? Tego nie wie nikt.
Jak ja niszczę tę podwórkową poetyckość, liryczność... Dobra, nie będę przypisywał tym wspomnieniom nawet resztek logiki, ani nawet nie zejdę w myślach na niziny nizin.
Żałosne, zaburzające, dławiące samego siebie. To chyba dobrze.
Hmmm...
Więc... 
Więc nie stało się tak. Równocześnie zauważyłem kącikiem oka fragment obcej mi persony w bezpośredniej odległości ode mnie i ten ktoś bez słowa dosiadł się do mojego stolika, usadawiając się po jego przeciwnej stronie. To było nagłe, ale prawie niewyczuwalne. Od niechcenia szybko zlustrowałem go od stóp do głów: facet w wieku średnim, dość wysoki, nieogolony. Ubrany przeciętnie i niczym się niewyróżniający z tłumu, kolejny szary obywatel. Chociaż... Jego wzrok był dziwny albo tylko przez chwilę mi się taki wydawał. Jakby utkwiony w bardzo dalekim punkcie.
Pewnych rzeczy się nie zapomina, są jak jazda na rowerze...
Jak to miło zobaczyć swoje odbicie i jak źle odczuwać symptomy tego. I jak dobrze domyślać się stu możliwych wersji wydarzeń, prawdopodobnych bardzo... nie wiem jak to wyrazić.
W każdym razie miałem jakieś przeczucia, a on widocznie przeciwnie.
Postanowił zacząć rozmowę za pomocą kilku zaskakujących słów:
- My się chyba znamy - usłyszałem jego łagodny głos.
Uniosłem brwi w geście zdezorientowania, a w myślach jednocześnie kląłem z wyjątkową dezaprobatą. 
Spokój to rzecz zbyt piękna, żeby stanowiła prawdę, jak (nie)dobrze się o tym przekonać.
Bez powodu na wewnętrznej części moich dłoni pojawiły się też małe kropelki potu. Byłem zaskoczony tym, co powiedział, a nawet już samym faktem skierowania do mnie jakichkolwiek słów.
A przynajmniej to udawałem.
- Skąd? - odrzekłem szorstko, grając silenie się na spokój. Musiałem skoncentrować swoją uwagę na nim i wymówić kilka wyrazów, a nie miałem ochoty na żadne pogaduszki. Tym bardziej wymuszone poniekąd.
- Powiedzmy, że jestem dość znany tobie i paru innym osobom... - bezceremonialnie zwracał się do mnie na „ty" - Poznaliśmy się wzajemnie i kiedyś porozmawialiśmy.
Moja podświadomość zaczęła się zastanawiać, przetwarzając wszystko w ciągu ułamków sekund:
- Ciekawe skąd ten biedaczek jest, a raczej kto... A w sumie to zobaczymy, nic się nie dzieje i nie trzeba zawracać sobie głowy na zapas. Może to tylko niewinny desperat, który niedostatecznie przekonał się o swoim błędzie, a ja go nie kojarzę?
Tak, sobie przypominałem. Skleroza mnie dopada, czas za nią płacić.
Z tego, co ogólnie pamiętam, moje władze umysłowe nigdy mnie nie zawodziły.
Oj, ten epizod z głaskaniem nożem jej zimnej skóry to... zasłużyła... W zapomnianym przez wszystkich rynsztoku jej chichot pozornego triumfu, a później krzyk i nieme usta pełne przerażenia... Wspomnienia, mhmm....
Dobra, hej, halo, tu rozsądek, nie odpływaj. Słychać mnie tam? Czy może już do reszty paranoja cię zeżarła? Bo chyba nie powiesz mi, że to tylko nieporadny monolog usprawiedliwiającego się idioty?
Chyba w sensu stricto braku logiki, że tak skromnie (lub wręcz przeciwnie) dodam, to wszystko było u mnie zawsze „ok“. 
Zaczyna się - powoli odchodzę, rozbijany od środka na pojedyncze atomy. Czas na leki, ale muszę to dokończyć. Muszę. Nie potrafię inaczej.
- Wiesz... - kontynuował bez pośpiechu - Jestem dość bogaty, mogę sobie pozwolić nawet na filantropię. Daję szansę wielu inicjatywom, poszczególnym osobom, pomagam wcielać pomysły w życie. Nawet te najśmielsze.
- Czego pan chce i z kim mam zasadniczo przyjemność? - zapytałem zniecierpliwiony, udając dalej. Sytuacja stawała się dla mnie irracjonalna, bezsensowna i zaskakująca w całej swej głupocie. Propozycja na pograniczu mojego „dziwactwa" i jego intencji.
Zachować spokój, zachować spokój.
Swoją drogą - skoro byłem przepełniony obojętnością i niechęcią to... czemu przykładowo go nie poprosiłem, żeby sobie poszedł w cholerę? 
Pewnie dlatego, że on to by tak ogólnie nie ustąpił, a ja wtedy na „żegnaj kochasiu“ bym nie poprzestał.
Zaczynając scyzorykiem od lewego ucha, a skończywszy na prawym...
Eh, Anteczku, daj sobie naprawdę na wstrzymanie. Bycie pomiędzy psychopatą, fanem klubu kibicującym z maczetą w dłoni, a cynicznym inteligentem oczywiście ci wyszło, ale... dobrze inaczej.
Mania? Już dawno, ty stary byku.
Zostawię to w spokoju, filozofia... nie, po prostu nie.
Mów dalej, karm specyficzne alter ego. Niech pochłonie cały twój bród. 
Pięknie, sam siebie zacząłem irytować własnym zachowaniem, robi się coraz ciekawiej. Nie ma co się zastanawiać, leki muszą być wzięte, nawet za cenę innego draństwa w mojej głowie.
A więc, kontynuując.
Natychmiast odparł:
- Jestem filantropem.
Pozorowana dezorientacja sięgnęła zenitu. Oczekiwałem innej odpowiedzi, pewnie przedstawienia się z imienia, nazwiska, doprecyzowania... no po prostu czegoś kompletnie innego. Udawałem, że nie wiedziałem, co to miało znaczyć.
A skoro nie wiedziałem, to pod tym pozorem puściłem swoje ostatnie wodze, zaczynając niepozornie.
- Oo... Skoro tak to i za moją herbatę pewnie gotów jest pan zapłacić! - powiedziałem ironicznie, przełamując swoją „lakoniczność“.
Jego reakcji... nie pamiętam. Chyba się uśmiechnął, gdy usłyszał odpowiedź, ale nie dam sobie głowy uciąć. Domyślał się? 
Za to ja się zastanawiałem, czemu nie marnotrawię czasu w sposób nieuwzględniający tego kogoś, tylko wciąż jestem na swoim miejscu. Nie, źle powiedziane. Na swoim najbardziej niewłaściwym miejscu. 
A może to on na nim siedział? 
Równocześnie zauważyłem, że w tym samym momencie zbliża się kelnerka z zamówionym wcześniej napojem. W ciągu kilku chwil znalazła się tuż obok oczekującego klienta, czyli mnie. Postawiła filiżankę na blacie z wrodzoną gracją i lekkością, a następnie (w absolutnej ciszy) oddaliła się.
Całkiem miła figura, ale co mnie to obchodzi, mówiąc wprost.
Dziwne. On niczego nie zamówił, a ona nie pytała się o nic...
Mimo tego już miałem wcielać w życie zamiar wypicia swojego napoju, gdy znowu zaczął mówić:
-  Jestem w stanie dużo zauważyć, więc wiem, że stać cię na herbatę.
Uznałem to za przejaw głupoty lub nawet szaleństwa, ale zamiast zapytać o znaczenie całej tej rozmowy, zdobyłem się na cynizm, podkreślony tonem jakiegoś przemądrzałego urzędnika. No i zachowałem przy tym chociaż szczątki swobodnej ogłady.
- Sekciarz?
- Na pierwszy rzut oka to może tak wyglądać.
- A więc... w takim razie jasnowidz? Genialny analityk? 
- Powiedzmy. 
- Ach... - westchnąłem ze słabo ukrywanym uśmieszkiem uprzejmego akwizytora.
Mimo całego mojego położenia i stanu ducha chyba rozbawiła mnie ta cała sytuacja. Przynajmniej na chwilę zapomniałem o... wszystkim?
Nie, ja nie zapominam. Zbyt dobra pamięć to jarzmo, całkiem przydatne, ale za to śmiertelne.
Meritum sprawy uciekało mi bezpowrotnie, a ja nie miałem jak za nim gonić lub wręcz nie czułem takiej potrzeby. Sam już nie wiem, co się wtedy dla mnie liczyło. 
Dziwne. Coś się z pewnością liczyło. Wtedy tak. Może wyłącznie bawienie się nim? Nie, nie...
Mózgu, zlituj się i działaj, chociaż ty jeden. 
- No to da mi pan ten milion dolarów i proszę, spełni się pan jako filantrop doskonale! Sam pan widzi! - wypowiedziałem, obdarzając każdy wyraz ironią. 
Zwyczajny człowiek od jej „ohydności“ zwymiotowałby, ale my obaj zwyczajni nie byliśmy, oj nie. Tym bardziej ja.
Zauważyłem nagle, że jego spojrzenie stało się jakieś... niecodzienne. Nie dało się go określić słowami. Może wyrażało zbyt wiele i nie byłem w stanie tego pojąć?
Albo i nie, nawet bardzo.
Patrzył na mnie. Zasmucony, zaskoczony, pogardliwy? Nie. Bez cienia jakichkolwiek emocji wciąż wlepiał wzrok tam gdzie poprzednio. Zastanawiał się?
Zapadła cisza.
- Pustka jest nieciekawa... - powiedziałem z uśmiechem na ustach.
- Tak samo, jak ta tutejsza? Zbyt zła na zmianę, zbyt dobra na danie sobie z nią spokoju?
A więc i ty Brutusie. 
Prawie z miejsca poznałem twoje intencje, niczym mnie nie zaskoczyły, ale ich pobudki...
Wróciła przeszłość i karuzela znowu zaczęła się kręcić.
- To stety i niestety tylko i wyłącznie moja sprawa, jeżeli teraz mówi się o mnie, o ile dobrze zrozumiałem... - odrzekłem dogłębnie zirytowany. Dokładnie w tamtym momencie miałem go bezsprzecznie nie za jakiegoś nawiedzonego knypka, ale kogoś innego. Brakowało mi powoli słów, no i w sumie zaczął być zaskakująco głupi, a przynajmniej denerwujący. Do tego irytowała mnie mimika, bo jego wyraz twarzy wciąż był nijaki. Widocznie doskonale panował nad sobą, żaden zbędny mięsień nie miał prawa drgnąć. Profesjonalista, ale po co mu była ta gra i wpadanie w moją własną?
Więc nim nie był w takim razie albo to ja miałem tak wielkie umiejętności. 
Nie musiałem długo czekać na jego ruch.
W sumie profesjonalnie głupie do kwadratu to się wszystko robi.
- Którą ty oddziałujesz również na innych. Taki obojętny, a jednak chce zachować czystość. 
To nawet nadawało się na komedię. Tak, śmieję się teraz.
Znowu opanowała mnie przemożna chęć uderzenia się ręką w czoło i bezkresna dezorientacja w ludzkim ograniczeniu. Ej, ale to dotyczy też mnie. Ładnie móżdżku, ładnie...
- Nazwij mnie egoistą, jeżeli ci to pasuje. - rzuciłem chłodno.
- Wystarczy ci miano człowieka. 
Chciałem już cokolwiek jeszcze bardziej bezsensownego wybełkotać w jego stronę (taka mała licytacja o nie wiadomo co), gdy nagle wstał.
Błąd. Popełnił błąd. Odkrył wszystkie karty i zadowolony nie będzie nikt poza ordynatorem psychiatryka albo grabarzem, w jego lub moim przypadku. Zagrał va bank, bo widocznie nikt mu nie powiedział, że nie jestem dzieckiem.
A może jednak jestem dzieckiem, tylko przemądrzałym?
Obrócił się i bez słowa pożegnania czy wyjaśnienia, ruszył spokojnie do drzwi, jakby nigdy nic się nie wydarzyło. Ot tak, po prostu. Otworzył je delikatnie, by po sekundzie zniknąć mi z oczu, przechodząc na chodnik przed kawiarenką i idąc gdzieś bardzo, bardzo daleko. Została pustka oraz... strzępek przytłumionych myśli.
Kim on był? A jaki ogólnie miałem z nim kontakt? Fakt, może to była aż rozmowa, ale... jednocześnie i tylko rozmowa, krzyżująca ze sobą lód i ogień. Tylko to ostatnie było prawie jak pasożyt. Jak szkodnik.
A szkodniki się tępi. A jak wpadają w cudzy dobytek to aj-waj, jak to bracia w jarmułkach mówią. Więc... 
Tak, wiem, dla trzeciej osoby to bełkot, nic więcej.
Jednak mój umysł szybko pracował, wszystko stawało się jasne. Przeciwnik: rozegrany i odepchnięty. Jego taktyka: wróci, bo ma po co, może pod inną postacią. Moja taktyka: to ja po niego przyjdę. Reakcja przeciwnej strony: zobaczymy, ale szanse na nią...
Śmieszne i żałosne, jak myślenie bez leków.
On wraz z całym swoim jestestwem zniknął tak szybko, jak się pojawił, zabierając ze sobą słowa, jakieś przekonania, emocje, a przede wszystkim chwilę żałosnej groźby.
Co jak co, ale krasomówstwo to miał ładnie opanowane.
Wróciła nicość o tysiącu twarzy, a raczej wyszła z cienia. Nic się nie zmieniło, nic się nie stało, stagnacja nałożyła koronę i zasiadła na tronie, oficjalnie przejmując władzę, ba, wręcz zachowując jej ciągłość. 
Tabletki, pamiętam o nich. 
Wracając.
Werdykt na tamte chwile wydało moje wewnętrzne ja mówiące:
- Nie chcę się teraz nad czymkolwiek zastanawiać.
Czas bawił się mną i prowadził jakąś skomplikowaną grę, raz krótszą, a raz dłuższą. Niczym małe dziecko eksperymentujące w śmieszny sposób na swojej zabawce.
Leki....
Jeszcze chwilę siedziałem przy stoliku, kompletnie zapominając o zimnej już herbacie. Nie zamierzałem za nim gonić. Nie było powodu, czystym obrzydzeniem napawała mnie sama myśl o nagłym wyjściu gdziekolwiek. W mojej głowie nie szalał chaos, ale też nie było jakiegoś uporządkowania lub konkretnej myśli. Tylko pustka, pozostałość po zbrukanym gorzką ironią umyśle, ostrzeliwanym i bombardowanym codziennością. Złudzenia? Chyba już ich nie miałem. Poczułem się... zagubiony? Pewnie wśród miernych idei, zasad, marzeń.
Nie pierwszy i nie ostatni raz, ale to już przerabiałem. 
Ja miałem po czubek głowy czasu, a on nie. Wszystkie zegary stanęły po mojej stronie, zabierając mu kolejne sekundy życia w rytm stukania bezlitośnie przesuwających się wskazówek.
Nie zwracając już na nic uwagi, na czas, na miejsce, na ludzi... zapłaciłem należność i udałem się w małą podróż, dźwigając ciężar głupoty i niezrozumienia, albo czegoś mniej czy bardziej podobnego.
Bezsens. Chała zamiast uczuć, czynów, zdań... życia?
Leki.... Zaraz, wytrzymam jeszcze.
Mam nadzieję.
Powitała mnie jesień. Kolejne kroki topiły się w strugach deszczu i jeziorach brunatnych kałuż, pozostawiając ślady na asfalcie i betonie. Ślady tak nikłe, że znikające zaraz po pojawieniu się. Jak wolność wśród wolnej woli lub kropla wody w oceanie. Wszyscy ludzie wokół mnie znikali w tumanach szarej mgły o kolorze nieba, ulicy i budynków, do których wchodzili.
Smutne wspomnienie. 
Nie wiedzieć czemu i skąd przed moimi oczami zaczęły się przewijać obrazy z dzieciństwa.
Żałosne. Żenujące. Sztampowe. I nie tylko ich to dotyczy.
Leki...
Groteska, ironia, zgorzknienie i sentymenty zaczęły się mieszać w samoograniczającym się szarym naczyniu świata.
Znowu powrót do psychozy, depresji, strachu napędzanego strachem. Tylko po co ja o tym gadam? Czemu w ogóle do tego wracam?
Pamiętam to naiwne, często nieświadome rozciąganie każdego momentu w krótką wieczność, kompletnie bez obaw. Jedyne co mogło mnie zasmucić to koniec zabawy. I nic więcej. 
Kolejne samochody, kolejne ulice. Jakby jeden z filarów świata złamał się i nastąpił potop, dotykający nawet mnie. A stałem tak daleko od tego wszystkiego...
Brnąc po kolana w szlamie, zawładnięty pustką, przemieszczałem się. Bez odległości, czasu albo wyznaczonego celu.
Znowu dziwne chwile wracają. I znowu nie chcę dziś o nich wspominać.
Naiwna głupota.
Powoli dostawałem rozdwojenia jaźni. 
Hmmm... w takim razie teraz roztrojenia.
Znowu? A to przepraszam.
Poczułem się jakby wciągnięty w wir. Wszystko, nieważne jak mądre czy prawdziwe lub głupie i kłamliwe, zaczęło zlewać się w jeden, rozmazany ciąg slajdów.
Dziwne?
Ja, obok ulica i szarość, a trochę dalej idące własną drogą moje myśli. Nie wiedziałem, co jest tu fałszem.
Kolejne zaułki zostawały w tyle, asfalt uciekał mi spod nóg. Czułem, że stąpam boso po rozżarzonych węglach.
Nie, to tylko ślady poszukiwanego. Mojego i tylko mojego. Tak gorące, że parzą. Tak świeże, że namacalne.
Zabij się, jedyne wyjście. Przynajmniej nie pokrzywisz sobie życiorysu bezmyślnością w takim stopniu.
Jakbym nie miał prawa do błędu.
Skoro tak to zgadnij ile taki błąd może cię kosztować...
Przy jednym z wielu przejść zauważyłem znajomą sylwetkę. Nad moim umysłem zapanowała... o dziwo ciekawość. Chciałem chyba podejść, przywitać się, zapytać, pogadać, dać sobie radochę. Co mi szkodziło. Nie wiem, czy nie mogło być już gorzej lub lepiej. Zawsze to jednak kolejny krok, kolejne zasłyszane słowa, gromadzone od tak wielu lat. Może będą zaskakujące, może stanie się coś nieoczekiwanego...
Albo po prostu biedak poniesie konsekwencje, gdy zrobię, co trzeba.
Już dawno przygotowałem w połach rękawa strzykawkę. Stare, sprawdzone metody w nowej odsłonie.
Podszedłem i stanąłem obok w strugach zacinającego deszczu w postaci drobnych kropelek wody. Nie wiedzieć czemu, bez obaw zacząłem konwersację. Chyba jedyne zło, jakie mogłoby mi się teraz przydarzyć to zgubienie się we własnym bycie. Albo jego klamka kaliber dziewięć milimetrów, o ile istniała i w której obecność wątpiłem. To samo dotyczyło monitoringu, ale nie domniemanych koleżków o przemiłych intencjach w postaci pomocy przyjacielowi.
- Coś szybko znudziła się panu rozmowa.
Odwrócił głowę w moją stronę. Zaskoczenie samo zamykało mu usta.
- Ty znowu tu... - rzekł - Zgaduję, że zbiłem cię nieco z tropu?
Chwila dziwnej ciszy. Gdzieś w tle tego zdarzenia mój rozum nie był chyba w stanie czegoś pojąć, ale nawet nie wiedział czego.
Pewnie jak szybko w praktyce działa ta substancja i co zrobić, by się reszta ewentualnego towarzystwa odczepiła.
Oj będzie zabawa, byle niedługa. Takich nie lubię.
O ile będzie.
- Ja sam nie wiem do końca, po co rozmawiamy... - odpowiedziałem drętwym tonem jakby zaprzeczającym samemu sobie.
Znów zapadła kurtyna milczenia. To było chyba tylko kilka sekund, ale za to nienaturalnie wydłużających się w godziny.
Strzepnąłem lekko rękaw, ale z pewną dozą energii.
- Widzę, że parasolka ci nie wystarcza. 
- A pan chodzisz bez niej. - błyskotliwie zauważyłem, widząc jednak tylko parę kropel wody na jego ubraniu i (co uspokajające) chwilowo rozszerzone źrenice.
- Mi to nie przeszkadza. To tylko deszcz, nic więcej. Zaspokoiłem twoją ciekawość? 
- Chyba pan się wygłupia.
- Odpowiednio dawkowana ironia jest solą tej ziemi, na przekór wszystkiemu, co słyszymy i widzimy. I oczywiście na przekór tak oczywistym prawom.
- Które zabierają wolność... - rzekłem tonem eksperta w najmniej odpowiednim momencie, jakby chcąc go przedrzeźniać i robić jeszcze większą farsę.  
Taki ze mnie żartowniś.
- Po to jest wolna wola, by podejmować decyzje na odpowiednią miarę i robić z nią sobie to, co się komu żywnie podoba, tak? - odpowiedział bez cienia emocji w głosie - Ewentualnie do wyboru mamy protezy pod różną postacią, żeby podeprzeć czymś życie, decyzje, problemy. I to już osobista sprawa czy to implant będzie czyjąś częścią, czy on jego.
Zaskoczył mnie. Po prostu zaskoczył. Nie wydawał się głupi, ale też nie wyglądał na kogoś posiadającego dar skłonności do głębokich refleksji.
Oczywiście refleksja nie równa się z mądrością.
Lub...  natychmiastowo wchłonął przez krwiobieg, co trzeba i na skutki uboczne wpadły autorytarne prawdy życiowe jego produkcji albo nauczycielki z gimnazjum.
- To wszystko by być kimś więcej?
- Odkąd to tak się da? Teraz to ty próbujesz ironii? A może filozofii?
Moje brwi zbiegły się ku sobie, tworząc jedną linię i dając wyraz głębokiemu zdziwieniu. Nie musiałem już go kryć, był pod moją kontrolą.
- Nie. Szukam czegoś.
- Na scenie tej tragikomedii? 
- W grze jej aktorów  - spróbowałem przynajmniej zripostować z rezygnacją w głosie. Wskazałem mu ręką przed siebie, nie mając w tym jakiegokolwiek celu. Po prostu zdrętwiało mi ramię i się rozciągałem.
Na jego twarzy zagościł uśmiech, który opanował każdy jej cal. Odwrócił ze stoickim spokojem głowę i po prostu zaczął się patrzeć na wprost, wlepiając wzrok w plakaty oklejające budynki. Nie zwracał już na mnie najmniejszej uwagi, ale przeszedł pod moją kontrolę. Teraz tylko miałem urzeczywistnić kolejny krok w planie.
Po sekundzie sygnalizacja świetlna nadal nie zmieniała koloru, a on spokojnie zaczął iść przed siebie... 
Pozostałem tylko ja, ludzie i zielone światło, które zaczęło mnie ponaglać do przejścia na drugą stronę utopionej w deszczu ulicy. Z pozoru takiej samej jak reszta miasta.
Poza trupem rozwleczonym pod kołami samochodu, który powędrował do laboratorium, co i tak nic mu nie dało. Nie licząc opóźnienia pogrzebu i trochę nieoczekiwanej zmiany moich planów. Bez żartów, trochę, żaden kłopot. Przecież to nie ja będę go grzebać. 
I tak dobrze, że ostatnio ruszyłem tyłkiem i dostałem plan monitoringu. Inaczej bym już tego nie mówił. 
W sumie łatwo było odejść z miejsca zdarzenia, bo tłum to głupie ustrojstwo.
Dali mi też pewnie końską dawkę tego specyfiku i znając życie, mogli ogólnie coś schrzanić, bo wspominali o braku dobrego sprawdzenia.
Tak czy siak, ryzyko było w cenie, niższej o jedną trzecią niż normalnie. Coś za coś.
Jak tak pomyślę... wszystko mogło się jeszcze gorzej ułożyć, na przykład nie zadziałałby czynnik odpowiadający za brak odczuwania nakłucia, więc nie narzekam. Każde dojście ma swoje wady.
To miło, że Kapar ciągle o mnie pamięta. Ja jednak wolę inne znajomości, a z jego koleżkami to tym bardziej preferuję krótkie kontakty, ale też bez przesady. 
Tak ogólnie ten cwaniaczek też jest pamiętliwy, jak diabli.
Wybrał sobie chyba najgorszego typa od mokrej roboty w mieście albo to było wyłącznie ostrzeżenie. I do tego cholernie słabe, nawet brakowało mu pozorów. Po prostu nieadekwatne do celu.
Chyba zobaczymy kto, co i komu...
Widać sporo się pozmieniało, odkąd się odciąłem od pewnych rzeczy. Ludzie, metody oraz sam strach.
No tak, także... chyba już czas na mnie. Domek wciąż na przedmieściach, leki w zasięgu ręki, alarm włączony, pies u sąsiada, ja się nie zabiłem.
Okej, wszystko w porządku. 
Wow, nawet jako tako jestem sobą, retrospekcje widocznie czasem mi pomagają. Ciekawe.
Wstaję z fotela, cała podłoga skrzypi, jakby zaraz miała podciąć mi gardło. Chwiejnym krokiem zbliżam się do półki z lekarstwami
Bum. Trzask. Bum.
Coś wali w drzwi.
Nie próbują wywalać okien, to nie policja.
Widocznie przerażenie kolejny raz wraca do gry, a ja znowu będę rzucał jego kostką, by mieć spokój. Twarz pokrywa zimny uśmiech i wszystko wydaje się zatrzymywać, na kogo zaraz wypadnie na tego bęc...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz